25 lat w eterze
KATEGORIA:
Z okazji dwudziestopięciolecia naszej stacji poprosiliśmy kilkoro byłych i obecnych Aferowiczów o napisanie
kilku słów na temat radia. W formie bardzo dowolnej, raczej skojarzenia niż wypracowania, raczej refleksje niż fakty.
Co z tego wynikło, będziemy Wam po kolei prezentować. Tym razem przedstawiciel nieco młodszego pokolenia,
Mikołaj Żurakowski, obecnie prowadzący program Modlitwy Psychodeliczne. To pierwsza część przygód nieco nieogarniętego reportera.
"Panie Prezydencie, Panie Redaktorze"
Spojrzałem na zegarek i ogarnęło mnie lekkie, a nawet bardziej niż lekkie, przerażenie.
− Wstawaj musimy się spieszyć – powiedziałem, lekko jeszcze nie dowierzając, która jest godzina – trochę
zaspaliśmy.
− Co? − odpowiedział wizytujący mnie przyjaciel.
− Zaspaliśmy, ale jak dobrze pójdzie, to zdążymy na tę konferencję.
− Jaką konferencje?
− Mówiłem ci wczoraj. Mam do zrobienia materiał z jakiegoś otwarcia. I tu
zacząłem się zastanawiać z jakiego otwarcia, i do jasnej cholery, czego i gdzie.
Wieczór wcześniej do Poznania przyjechał mój przyjaciel, co oczywiście uczciliśmy naszym tradycyjnym sposobem
czyli kilkoma piwami. Można było łatwo się domyślić tego, że będziemy mieli rano problem z planowaną na godzinę (bodaj) siódmą, pobudką.
Jakimś trafem udało nam się doprowadzić do porządku(sformułowanie porządek jest mocno na wyrost). Nasz wygląd mógł budzić zastrzeżenia, ale z pewnością budził je parujący z nas alkohol. Przed wyjściem rzuciłem okiem na mejla z informacją o owej konferencji prasowej, sprawdziłem też szybko miejsce, w którym miało się to wszystko odbywać. Jeśli chodzi o śniadanie, to nie udało nam się go spożyć. Nie pamiętam już czy z powodu braku czasu czy jedzenia w lodówce.
Pogoda idealnie dopasowana była do naszego stanu, nad miastem wisiały ciężkie chmury, z których
za chwilę miał spaść deszcz. Zazwyczaj kiedy w Poznaniu jest taka pogoda, komunikacja miejska działa chaotycznie. Długie minuty oczekiwania na tramwaje na różnych przystankach pogrążały mnie w coraz większym przerażeniu. Gdzieś na końcu głowy miałem poczucie, że ta konferencja prasowa, to jednak jest coś ważnego.
− Będzie jedzenie? − zapytał mój przyjaciel – Jestem w sumie głodny...
Tramwaj dotoczył się w tym czasie na przystanek„Politechnika” i z burczącymi brzuchami udaliśmy się po
mikrofon, po czym pośpiesznie wróciliśmy w to samo miejsce i
zaczęliśmy zmierzać w stronę nowo otwieranego obiektu.
Oczywiście zaczęło padać. Kiedy wysiedliśmy z ostatniego środka transportu miejskiego, zegarek wskazywał już
godzinę rozpoczęcia wydarzenia, na które zmierzaliśmy. Jakimś cudem bardzo szybko odnaleźliśmy wejście do biura, w którym wszystko się odbywało. Po przekroczeniu progu usłyszeliśmy od eleganckiej pani:
− A wy tu czego?!
− Aaaa... dzień dobry– w tym czasie zacząłem wygrzebywać z torby mikrofon, który miał zapewnić nam immunitet oraz odciągnąć uwagę od niechlujnego wyglądu – jesteśmy z radia Afera i przyszliśmy na
konferencję prasową... − zamilkłem i stałem z mikrofonem w jednej ręce oraz splątanym zwisającym kablem w drugiej.
−Aha! Pani Asiu! Pani zaprowadzi Panów na konferencję – mikrofon zadziałał idealnie – Zapraszam!
Chwilę po tym zimno-ciepłym powitaniu pani Asia już prowadziła nas do sali konferencyjnej. − Oby tylko było miejsce w ostatnim rzędzie – myślałem nerwowo – nie jesteśmy chyba w stanie siedzieć blisko oficjeli.
− Proszę bardzo, zapraszam –przerwała moje kombinatorskie myśli pani Asia.
− No żesz w dupę – wróciłem do rozmyślań – są miejsca tylko w pierwszym rzędzie, w dodatku konferencja się zaczęła.
− Jest jedzenie– szepnął mi do ucha mój przyjaciel, który wyglądał na wielce rozradowanego tym stanem rzeczy.
Usiedliśmy w pierwszym rzędzie,wstrzymując oddechy i poprawiając mokre włosy. Siedzieliśmy zaraz
naprzeciwko kilku prezesów banków, dyrektora i gospodarza tej super nowoczesnej placówki oraz ówczesnego prezydenta miasta, Ryszarda G.
Moje obawy okazały się trochę na wyrost, ponieważ całe towarzystwo najwyraźniej, mówiąc kolokwialnie, odwalało to, co trzeba było zrobić. Każdy z oficjeli mówił swoją formułkę, przedstawiał kilka liczb, nastąpiło też oficjalne podpisanie
jakiegoś dokumentu. Zacząłem przeglądać folder przygotowany dla dziennikarzy, w międzyczasie panowie w garniturach ziewali i czekali na swoją kolej, prezydent zaczął przeglądać zawartość swojego
telefonu komórkowego. Na sali nie było zbyt wielu dziennikarzy, część ziewała razem z oficjelami, druga część wykonywała czynności służbowe, które tak jak w moim przypadku, polegały na przeglądaniu folderu z informacjami prasowymi. Mój przyjaciel natomiast co chwilę komentował, czekające za ścianą, stoły z jedzeniem.
Po kilku chwilach część oficjalna się skończyła i wszyscy zostali zaproszeni na creme de la creme całego wydarzenia czyli poczęstunek. Nagle spod ziemi wyrósł szwadron kelnerów (którzy byli w liczbie podobnej, co sami goście i
dziennikarze) z tacami zapełnionymi szampanem. Zanim chwyciliśmy nasze kieliszki rozpocząłem czynności służbowe. Zadałem kilka pytań dyrektorowi obiektu, a później zacząłem rozmawiać z Ryszardem G.
− Panie Prezydencie – tu zadałem jakieś pytanie dotyczące Poznania i okrutnego wyglądu centrum miasta.
−Panie Redaktorze – tu padła odpowiedź, która tylko w kilku procentach wiązała się z moim pytaniem, natomiast w większości wiązała się z owym otwarciem i profitami, jakie niósł obiekt dla przyszłości miasta. Ryszard G. był mistrzem riposty i wymijających odpowiedzi. Zawsze czułem lekki stres związany z rozmową z nim.
Kilka chwil później miałem nagrane dźwięki, z których mogłem sklecić dobry materiał. Teraz z pełnym spokojem mogliśmy się oddać uciechom ciała, czyli długo wyczekiwanemu śniadaniu.
Nasze śniadanie składało się z lampki bardzo drogiego szampana i naprawdę bardzo wyrafinowanego cateringu.
− Matko, ile łososia– szepnął mi do ucha przyjaciel – naprawdę nie musiałeś mnie
tak witać w Poznaniu. Kurde, jak ja lubię krewetki – ciągnął dalej pogrążony w gastrycznej ekstazie.
Tymczasem kątem oka dostrzegłem, że inni dziennikarze skuteczniej wykonali swoje obowiązki i kiedy my rozpoczynaliśmy jedzenie oni dopychali ostatnie ciasto i dopijali szampana, po czym pośpiesznie się
oddalili. Po niecałych piętnastu minutach pozostaliśmy tylko my dwaj, szwadron kelnerów (wyraźnie znudzonych brakiem zadań) oraz panowie w garniturach. Nawet Prezydent miasta po dopiciu szampana oddalił się.
− A co to za radio? − zagaił do nas dyrektor nowo otwartej placówki.
− Afera, studenckie... −odpowiedziałem pośpiesznie.
− Fajnie! − ucieszył się –Widzę, że jesteście chyba hipisami – kontynuował rozluźniony
szampanem – Może po mnie nie widać, ale ja też lubię taki klimat. Bo widzicie, dziś mieli być też goście z Brukseli na tym
naszym otwarciu, stąd taki duży bankiet, także nie krępujcie się i śmiało jedzcie, ile chcecie.
Kilka chwil później staliśmy otoczeni przez załogę tego super nowoczesnego obiektu, radośnie przegryzając frykasy z suto zastawionego stołu i żartując na różne tematy. Dowiedzieliśmy się, że jesteśmy super z tym
naszym hipisowskim wyglądem i czy może nie chcielibyśmy otworzyć siedziby radia właśnie tutaj. Staliśmy tak kilka chwil, będąc w centrum zainteresowania. Jednak wszystko, co dobre szybko się kończy. Czas naglił, a ja chciałem zmontować materiał tak, aby był gotowy na blok popołudniowy.
− Musimy się zbierać.
−Ale jeszcze nie wszystko jest zjedzone – odpowiedział prezes –
jak zostaniecie jeszcze godzinkę, to wam zapakujemy jedzenie na
wynos.
− Niestety musimy pociąć materiał.
− No trudno –zasmucił się nasz rozmówca.
Wyszliśmy z super nowoczesnego i super nowego obiektu żegnając się czule z jego załogą oraz
znudzonymi brakiem zajęć kelnerami. Pani, która była strażnikiem
tego przybytku na początku odprowadziła nas serdecznym uśmiechem.
−Panie redaktorze to co teraz?
− No nic. Trzeba to pociąć.
−Jak się czujesz jako pan redaktor? − Mój przyjaciel był
zdecydowanie rozbawiony całą sytuacją.
− Dobrze się czuję.W sumie to pierwszy raz zostałem tak określony. Fajnie było zostać
"Panem Redaktorem". Prezydent miasta przypadkiem ochrzcił
mnie zupełnie na nowo.
− Ale się najadłem. Naprawdę nie musiałeś, takie powitanie, to jest klasa sama w sobie.
−Spoko, nie ma sprawy, bankiet z prezydentem miasta jest zawsze fajny,
ale powiem tobie, że nie spodziewałem się tego, że będzie taka
wyżerka.
− Nooo....... – mój przyjaciel chyba wciąż przeżywał ucztowanie.
kilku słów na temat radia. W formie bardzo dowolnej, raczej skojarzenia niż wypracowania, raczej refleksje niż fakty.
Co z tego wynikło, będziemy Wam po kolei prezentować. Tym razem przedstawiciel nieco młodszego pokolenia,
Mikołaj Żurakowski, obecnie prowadzący program Modlitwy Psychodeliczne. To pierwsza część przygód nieco nieogarniętego reportera.
"Panie Prezydencie, Panie Redaktorze"
Spojrzałem na zegarek i ogarnęło mnie lekkie, a nawet bardziej niż lekkie, przerażenie.
− Wstawaj musimy się spieszyć – powiedziałem, lekko jeszcze nie dowierzając, która jest godzina – trochę
zaspaliśmy.
− Co? − odpowiedział wizytujący mnie przyjaciel.
− Zaspaliśmy, ale jak dobrze pójdzie, to zdążymy na tę konferencję.
− Jaką konferencje?
− Mówiłem ci wczoraj. Mam do zrobienia materiał z jakiegoś otwarcia. I tu
zacząłem się zastanawiać z jakiego otwarcia, i do jasnej cholery, czego i gdzie.
Wieczór wcześniej do Poznania przyjechał mój przyjaciel, co oczywiście uczciliśmy naszym tradycyjnym sposobem
czyli kilkoma piwami. Można było łatwo się domyślić tego, że będziemy mieli rano problem z planowaną na godzinę (bodaj) siódmą, pobudką.
Jakimś trafem udało nam się doprowadzić do porządku(sformułowanie porządek jest mocno na wyrost). Nasz wygląd mógł budzić zastrzeżenia, ale z pewnością budził je parujący z nas alkohol. Przed wyjściem rzuciłem okiem na mejla z informacją o owej konferencji prasowej, sprawdziłem też szybko miejsce, w którym miało się to wszystko odbywać. Jeśli chodzi o śniadanie, to nie udało nam się go spożyć. Nie pamiętam już czy z powodu braku czasu czy jedzenia w lodówce.
Pogoda idealnie dopasowana była do naszego stanu, nad miastem wisiały ciężkie chmury, z których
za chwilę miał spaść deszcz. Zazwyczaj kiedy w Poznaniu jest taka pogoda, komunikacja miejska działa chaotycznie. Długie minuty oczekiwania na tramwaje na różnych przystankach pogrążały mnie w coraz większym przerażeniu. Gdzieś na końcu głowy miałem poczucie, że ta konferencja prasowa, to jednak jest coś ważnego.
− Będzie jedzenie? − zapytał mój przyjaciel – Jestem w sumie głodny...
Tramwaj dotoczył się w tym czasie na przystanek„Politechnika” i z burczącymi brzuchami udaliśmy się po
mikrofon, po czym pośpiesznie wróciliśmy w to samo miejsce i
zaczęliśmy zmierzać w stronę nowo otwieranego obiektu.
Oczywiście zaczęło padać. Kiedy wysiedliśmy z ostatniego środka transportu miejskiego, zegarek wskazywał już
godzinę rozpoczęcia wydarzenia, na które zmierzaliśmy. Jakimś cudem bardzo szybko odnaleźliśmy wejście do biura, w którym wszystko się odbywało. Po przekroczeniu progu usłyszeliśmy od eleganckiej pani:
− A wy tu czego?!
− Aaaa... dzień dobry– w tym czasie zacząłem wygrzebywać z torby mikrofon, który miał zapewnić nam immunitet oraz odciągnąć uwagę od niechlujnego wyglądu – jesteśmy z radia Afera i przyszliśmy na
konferencję prasową... − zamilkłem i stałem z mikrofonem w jednej ręce oraz splątanym zwisającym kablem w drugiej.
−Aha! Pani Asiu! Pani zaprowadzi Panów na konferencję – mikrofon zadziałał idealnie – Zapraszam!
Chwilę po tym zimno-ciepłym powitaniu pani Asia już prowadziła nas do sali konferencyjnej. − Oby tylko było miejsce w ostatnim rzędzie – myślałem nerwowo – nie jesteśmy chyba w stanie siedzieć blisko oficjeli.
− Proszę bardzo, zapraszam –przerwała moje kombinatorskie myśli pani Asia.
− No żesz w dupę – wróciłem do rozmyślań – są miejsca tylko w pierwszym rzędzie, w dodatku konferencja się zaczęła.
− Jest jedzenie– szepnął mi do ucha mój przyjaciel, który wyglądał na wielce rozradowanego tym stanem rzeczy.
Usiedliśmy w pierwszym rzędzie,wstrzymując oddechy i poprawiając mokre włosy. Siedzieliśmy zaraz
naprzeciwko kilku prezesów banków, dyrektora i gospodarza tej super nowoczesnej placówki oraz ówczesnego prezydenta miasta, Ryszarda G.
Moje obawy okazały się trochę na wyrost, ponieważ całe towarzystwo najwyraźniej, mówiąc kolokwialnie, odwalało to, co trzeba było zrobić. Każdy z oficjeli mówił swoją formułkę, przedstawiał kilka liczb, nastąpiło też oficjalne podpisanie
jakiegoś dokumentu. Zacząłem przeglądać folder przygotowany dla dziennikarzy, w międzyczasie panowie w garniturach ziewali i czekali na swoją kolej, prezydent zaczął przeglądać zawartość swojego
telefonu komórkowego. Na sali nie było zbyt wielu dziennikarzy, część ziewała razem z oficjelami, druga część wykonywała czynności służbowe, które tak jak w moim przypadku, polegały na przeglądaniu folderu z informacjami prasowymi. Mój przyjaciel natomiast co chwilę komentował, czekające za ścianą, stoły z jedzeniem.
Po kilku chwilach część oficjalna się skończyła i wszyscy zostali zaproszeni na creme de la creme całego wydarzenia czyli poczęstunek. Nagle spod ziemi wyrósł szwadron kelnerów (którzy byli w liczbie podobnej, co sami goście i
dziennikarze) z tacami zapełnionymi szampanem. Zanim chwyciliśmy nasze kieliszki rozpocząłem czynności służbowe. Zadałem kilka pytań dyrektorowi obiektu, a później zacząłem rozmawiać z Ryszardem G.
− Panie Prezydencie – tu zadałem jakieś pytanie dotyczące Poznania i okrutnego wyglądu centrum miasta.
−Panie Redaktorze – tu padła odpowiedź, która tylko w kilku procentach wiązała się z moim pytaniem, natomiast w większości wiązała się z owym otwarciem i profitami, jakie niósł obiekt dla przyszłości miasta. Ryszard G. był mistrzem riposty i wymijających odpowiedzi. Zawsze czułem lekki stres związany z rozmową z nim.
Kilka chwil później miałem nagrane dźwięki, z których mogłem sklecić dobry materiał. Teraz z pełnym spokojem mogliśmy się oddać uciechom ciała, czyli długo wyczekiwanemu śniadaniu.
Nasze śniadanie składało się z lampki bardzo drogiego szampana i naprawdę bardzo wyrafinowanego cateringu.
− Matko, ile łososia– szepnął mi do ucha przyjaciel – naprawdę nie musiałeś mnie
tak witać w Poznaniu. Kurde, jak ja lubię krewetki – ciągnął dalej pogrążony w gastrycznej ekstazie.
Tymczasem kątem oka dostrzegłem, że inni dziennikarze skuteczniej wykonali swoje obowiązki i kiedy my rozpoczynaliśmy jedzenie oni dopychali ostatnie ciasto i dopijali szampana, po czym pośpiesznie się
oddalili. Po niecałych piętnastu minutach pozostaliśmy tylko my dwaj, szwadron kelnerów (wyraźnie znudzonych brakiem zadań) oraz panowie w garniturach. Nawet Prezydent miasta po dopiciu szampana oddalił się.
− A co to za radio? − zagaił do nas dyrektor nowo otwartej placówki.
− Afera, studenckie... −odpowiedziałem pośpiesznie.
− Fajnie! − ucieszył się –Widzę, że jesteście chyba hipisami – kontynuował rozluźniony
szampanem – Może po mnie nie widać, ale ja też lubię taki klimat. Bo widzicie, dziś mieli być też goście z Brukseli na tym
naszym otwarciu, stąd taki duży bankiet, także nie krępujcie się i śmiało jedzcie, ile chcecie.
Kilka chwil później staliśmy otoczeni przez załogę tego super nowoczesnego obiektu, radośnie przegryzając frykasy z suto zastawionego stołu i żartując na różne tematy. Dowiedzieliśmy się, że jesteśmy super z tym
naszym hipisowskim wyglądem i czy może nie chcielibyśmy otworzyć siedziby radia właśnie tutaj. Staliśmy tak kilka chwil, będąc w centrum zainteresowania. Jednak wszystko, co dobre szybko się kończy. Czas naglił, a ja chciałem zmontować materiał tak, aby był gotowy na blok popołudniowy.
− Musimy się zbierać.
−Ale jeszcze nie wszystko jest zjedzone – odpowiedział prezes –
jak zostaniecie jeszcze godzinkę, to wam zapakujemy jedzenie na
wynos.
− Niestety musimy pociąć materiał.
− No trudno –zasmucił się nasz rozmówca.
Wyszliśmy z super nowoczesnego i super nowego obiektu żegnając się czule z jego załogą oraz
znudzonymi brakiem zajęć kelnerami. Pani, która była strażnikiem
tego przybytku na początku odprowadziła nas serdecznym uśmiechem.
−Panie redaktorze to co teraz?
− No nic. Trzeba to pociąć.
−Jak się czujesz jako pan redaktor? − Mój przyjaciel był
zdecydowanie rozbawiony całą sytuacją.
− Dobrze się czuję.W sumie to pierwszy raz zostałem tak określony. Fajnie było zostać
"Panem Redaktorem". Prezydent miasta przypadkiem ochrzcił
mnie zupełnie na nowo.
− Ale się najadłem. Naprawdę nie musiałeś, takie powitanie, to jest klasa sama w sobie.
−Spoko, nie ma sprawy, bankiet z prezydentem miasta jest zawsze fajny,
ale powiem tobie, że nie spodziewałem się tego, że będzie taka
wyżerka.
− Nooo....... – mój przyjaciel chyba wciąż przeżywał ucztowanie.