Orange Warsaw Festiwal okiem chłopaka z Afery
KATEGORIA: Muzyka
Orange Warsaw Festiwal 2016 przeszedł do historii. Czas najwyższy na kilka słów podsumowania.
Zacznijmy od samego początku czyli wyboru organizatora festiwalu. W tym roku uległ on zmianie i po raz pierwszy był przygotowywany przez agencje koncertową AlterArt. Firma ta do tej pory najbardziej znana była z organizacji Open’era – kto wie czy nie najważniejszego polskiego festiwalu, który w ciągu kilku ostatnich lat sprowadził do Polski największe gwiazdy z międzynarodowej sceny muzyki alternatywnej. Pozwoliło to rozbudzić apetyty, że i do stolicy Polski zostanie zaproszonych kilku zaskakujących artystów. Organizatorzy można powiedzieć, że z jednej strony poszli na łatwiznę, bo ściągnęli zespoły, które kiedyś już występowały na Open’erze i zapewne mieli do nich ułatwiony dostęp, z drugiej jednak strony postawili na sprawdzonych muzyków, którzy zawsze gwarantują udany koncert. To ważne w momencie kiedy masową imprezę organizuje się po raz pierwszy i nie zna się do końca jeszcze wymagań uczestników festiwalu. Trzeba pamiętać, że dla publiczności nie stanowiło to przesadnego problemu, bo piątkowy dzień festiwalu wyprzedał się w całości.
Orange został otwarty w piątek o godzinie 15 przez Marcelinę. Wybór artystki otwierającej festiwal trzeba uznać za trafny. Piosenkarka cały czas balansująca się na granicy ambitnego popu i sceny alternatywnej, w poprzednim roku nagrała bardzo gitarową płytę, na której oparła większość swojego występu. Koncert, przyjęty bardzo dobrze przez jeszcze nielicznie zebraną publiczność, pozwolił na świetne wystartowanie imprezy w ten słoneczny dzień. Wszyscy czekali jednak na moment, kiedy na scenie pojawią się prawdziwi headline’erzy.
Pierwsza duża gwiazda pojawiła się na głównej scenie o godzinie 19. Skunk Anansie przyjechali do Polski promować wydaną w połowie stycznia bieżącego roku płytę Anarchytecture. Koncert, jak i cała płyta zaprezentował to, z czego zespół jest znany i czym zyskał uznanie fanów na całym świecie - solidną dawkę gitarowych dzięków zakrapianych duża ilością energii i charakterystyczny wokal Skin. Koncert, jak już wspominałem, był jak płyta: poprawny, niestety niezbyt zapadający w pamięć.
Lana Del Rey była prawdopodobnie przyczyną wyprzedania wszystkich biletów na piątkowy dzień festiwalu. Trochę to dziwi, bo wydaje się, że ciekawsi od niej artyści występowali w sobotę. I o te ciekawość właśnie chodzi, bo do koncertu niby nie można się przyczepić. Lana próbowała łapać kontakt z publicznością, zaśpiewała czysto, jednak materiał zaprezentowany przez artystkę był dość monotonny i w pewnym momencie pod sceną zrobiło się sennie. Dodając do tego instrumenty smyczkowe, które były grane z płyty i gitarę, której nie było słychać, trzeba występ pani Elizabeth Woolridge Grant uznać za jeden ze słabszych punktów festiwalu.
Po jej koncercie atmosferę rozbudził jednak ostatni zespół z dużej sceny - Die Antwoord. Trójka muzyków z Republiki Południowej Afryki doskonale znana polskiej publiczności. Ich muzykę można chyba nazwać punk rockiem XXI wieku. Dlaczego? Słuchając zawsze o Jarocinie z lat 80-tych i zespołach kolejno I, II oraz III fali, mówiło się o ich ograniczonych umiejętność muzycznych, dość prostych tekstach wykorzystujących na zmianę rymy częstochowskie z wulgaryzmami i niesamowitej dawce energii, jaką potrafili przekazać ze sceny. Podobnie jest z zespołem Die Antwoord. Stylistycznie daleko mu do takich zespołów jak Włochaty czy Dezerter, ale warsztatowo szału nadal nie ma i nie jest to wybitna twórczość. Bity spod ręki dj Hi-Tek’a to proste techno rodem z dyskoteki w Manieczekach, a w tekstach Ninja i ¥o-landi Vi$er wysuwają się przede wszystkim słowa, w których zawarte jest FU*K. Wszystko to zebrane jednak do kupy i połączone razem, daje piosenki, które mają po pond 80 mln wyświetleń na YouTube i ten klimat czuć było ze sceny przez pełne 90 minut kiedy można było usłyszeć set składający się z największych przebojów zespołu. Zdecydowanie najlepszy koncert tego dnia.
A na małej scenie: Xxanaxx grali utwory z drugiej płyty, która pojawiła się na rynku właśnie tego dnia. Trzeba przyznać, że między debiutem a najnowszym krążkiem nie ma dużej różnicy, co trochę martwi, bo jeden z ciekawszych bandów w naszym kraju chyba przez ostatnie 2 lata się nie rozwinął. Blossoms nie zawiedli - może nie zdobyli jeszcze serc polskiej publiczności, ale zainteresowali ją jako młodzi gniewni. Jeśli będą podążać swoją drogą i się rozwiną, wrócą do Polski. Tym razem już na główną scenę.
Sobotę można opisać w trzech słowach: MO, Editors i Skrillex. Główna scena rządziła stolicą tego kraju w sobotę.
Po Tomie Odellu, który w strugach deszczu otwierał tego dnia duża scenę, pojawiła się młoda Dunka. To już dwa lata od wydania jej debiutu No Mythologies to Follow, który został wyjątkowo dobrze przyjęty przez branżę muzyczną. Ten materiał nic nie stracił na świeżości. Racją jest, że na tej płycie każda piosenka może być hitem. A koncert? Było profesjonalnie zagrane, rewelacyjnie zaśpiewane, była i moc, i energia, i emocje. Po takim koncercie nie można powiedzieć, że pop nie może być ciekawy i musi być słaby. A to nie koniec tego dnia.
Brytyjczycy z Editors w Warszawie grali pierwszy koncert z letniej trasy koncertowej. I było od nich to czuć. W powietrzu wyczuwalny był głód koncertowania i kontaktu z publicznością. Set pomimo, że składał się z największych hitów, które zespół nagrał przez ostatnie 14 lat istnienia, był bardzo świeży i energetyczny. Wśród publiczności jeden z fanów trzymał kartkę z napisem: „I came from Italy only for you”. Do Włoch jest kawałek drogi, ale po tym występie wcale się gościowi nie dziwię. Mówiąc krótko Editors to festiwalowy pewniak.
I na koniec Skrillex. To nie był koncert, tylko wizualno-muzyczne show, gdzie elementy nie-muzyczne były równie ważne jak to co Sonny John Moore robił za deck’ami. Sam Skrillex zmienił się od początku swojej kariery (niejedna osoba była zdziwiona, że do Polski nie przyjechał drobny chłopiec w okularach z czarnymi oprawkami, tylko całkiem postawny facet). Zmieniła się także jego muzyka. Kiedyś mieszający drum and bass z naprawdę ciężkimi dźwiękami, w sobotę przygotował set w dużej mierze oparty o drumowe remixy komercyjnych przebojów takich artystów jak Justin Bieber, Florida czy Kayne West. I było to dobre! Publiczność tańczyła przez pełne półtorej godziny żywiołowo, reagując na każde wezwanie króla imprezy. Myślę, że lepszego zakończenia festiwalu na dużej scenie nie można było wymyślić i przebić tego występu.
A mała scena: wszyscy polscy artyści bardzo przyjemnie umilali czas w oczekiwaniu na koncerty zagranicznych kolegów. Julia
Marcell dała czadu na gitarze, grając materiał z dwóch ostatnich krążków i aż dziw, że musiała jechać tworzyć do Berlina, żeby zacząć prawdziwą karierę. Ten Typ Mes to już marka sama w sobie. Natalia Przybysz natomiast cały czas daje świetne koncerty, bazując na płycie Miód.
Dla kogo jest Orange? To nie Off Festival, gdzie jedzie się szukać nowych doznań i twarzy, do tej pory nieznanych. To festiwal dla ludzi, którzy cenią rozrywkę na wysokim poziomie i chcą mieć zagwarantowaną dobrą zabawę. Orange to zapewnia i jeśli ktoś chce spędzić weekend, słuchając naprawdę dobrej muzyki w miłym klimacie stolicy, to z czystym sercem polecam wybrać się tam za rok.
Mikołaj Olejnicki.
Zacznijmy od samego początku czyli wyboru organizatora festiwalu. W tym roku uległ on zmianie i po raz pierwszy był przygotowywany przez agencje koncertową AlterArt. Firma ta do tej pory najbardziej znana była z organizacji Open’era – kto wie czy nie najważniejszego polskiego festiwalu, który w ciągu kilku ostatnich lat sprowadził do Polski największe gwiazdy z międzynarodowej sceny muzyki alternatywnej. Pozwoliło to rozbudzić apetyty, że i do stolicy Polski zostanie zaproszonych kilku zaskakujących artystów. Organizatorzy można powiedzieć, że z jednej strony poszli na łatwiznę, bo ściągnęli zespoły, które kiedyś już występowały na Open’erze i zapewne mieli do nich ułatwiony dostęp, z drugiej jednak strony postawili na sprawdzonych muzyków, którzy zawsze gwarantują udany koncert. To ważne w momencie kiedy masową imprezę organizuje się po raz pierwszy i nie zna się do końca jeszcze wymagań uczestników festiwalu. Trzeba pamiętać, że dla publiczności nie stanowiło to przesadnego problemu, bo piątkowy dzień festiwalu wyprzedał się w całości.
Orange został otwarty w piątek o godzinie 15 przez Marcelinę. Wybór artystki otwierającej festiwal trzeba uznać za trafny. Piosenkarka cały czas balansująca się na granicy ambitnego popu i sceny alternatywnej, w poprzednim roku nagrała bardzo gitarową płytę, na której oparła większość swojego występu. Koncert, przyjęty bardzo dobrze przez jeszcze nielicznie zebraną publiczność, pozwolił na świetne wystartowanie imprezy w ten słoneczny dzień. Wszyscy czekali jednak na moment, kiedy na scenie pojawią się prawdziwi headline’erzy.
Pierwsza duża gwiazda pojawiła się na głównej scenie o godzinie 19. Skunk Anansie przyjechali do Polski promować wydaną w połowie stycznia bieżącego roku płytę Anarchytecture. Koncert, jak i cała płyta zaprezentował to, z czego zespół jest znany i czym zyskał uznanie fanów na całym świecie - solidną dawkę gitarowych dzięków zakrapianych duża ilością energii i charakterystyczny wokal Skin. Koncert, jak już wspominałem, był jak płyta: poprawny, niestety niezbyt zapadający w pamięć.
Lana Del Rey była prawdopodobnie przyczyną wyprzedania wszystkich biletów na piątkowy dzień festiwalu. Trochę to dziwi, bo wydaje się, że ciekawsi od niej artyści występowali w sobotę. I o te ciekawość właśnie chodzi, bo do koncertu niby nie można się przyczepić. Lana próbowała łapać kontakt z publicznością, zaśpiewała czysto, jednak materiał zaprezentowany przez artystkę był dość monotonny i w pewnym momencie pod sceną zrobiło się sennie. Dodając do tego instrumenty smyczkowe, które były grane z płyty i gitarę, której nie było słychać, trzeba występ pani Elizabeth Woolridge Grant uznać za jeden ze słabszych punktów festiwalu.
Po jej koncercie atmosferę rozbudził jednak ostatni zespół z dużej sceny - Die Antwoord. Trójka muzyków z Republiki Południowej Afryki doskonale znana polskiej publiczności. Ich muzykę można chyba nazwać punk rockiem XXI wieku. Dlaczego? Słuchając zawsze o Jarocinie z lat 80-tych i zespołach kolejno I, II oraz III fali, mówiło się o ich ograniczonych umiejętność muzycznych, dość prostych tekstach wykorzystujących na zmianę rymy częstochowskie z wulgaryzmami i niesamowitej dawce energii, jaką potrafili przekazać ze sceny. Podobnie jest z zespołem Die Antwoord. Stylistycznie daleko mu do takich zespołów jak Włochaty czy Dezerter, ale warsztatowo szału nadal nie ma i nie jest to wybitna twórczość. Bity spod ręki dj Hi-Tek’a to proste techno rodem z dyskoteki w Manieczekach, a w tekstach Ninja i ¥o-landi Vi$er wysuwają się przede wszystkim słowa, w których zawarte jest FU*K. Wszystko to zebrane jednak do kupy i połączone razem, daje piosenki, które mają po pond 80 mln wyświetleń na YouTube i ten klimat czuć było ze sceny przez pełne 90 minut kiedy można było usłyszeć set składający się z największych przebojów zespołu. Zdecydowanie najlepszy koncert tego dnia.
A na małej scenie: Xxanaxx grali utwory z drugiej płyty, która pojawiła się na rynku właśnie tego dnia. Trzeba przyznać, że między debiutem a najnowszym krążkiem nie ma dużej różnicy, co trochę martwi, bo jeden z ciekawszych bandów w naszym kraju chyba przez ostatnie 2 lata się nie rozwinął. Blossoms nie zawiedli - może nie zdobyli jeszcze serc polskiej publiczności, ale zainteresowali ją jako młodzi gniewni. Jeśli będą podążać swoją drogą i się rozwiną, wrócą do Polski. Tym razem już na główną scenę.
Sobotę można opisać w trzech słowach: MO, Editors i Skrillex. Główna scena rządziła stolicą tego kraju w sobotę.
Po Tomie Odellu, który w strugach deszczu otwierał tego dnia duża scenę, pojawiła się młoda Dunka. To już dwa lata od wydania jej debiutu No Mythologies to Follow, który został wyjątkowo dobrze przyjęty przez branżę muzyczną. Ten materiał nic nie stracił na świeżości. Racją jest, że na tej płycie każda piosenka może być hitem. A koncert? Było profesjonalnie zagrane, rewelacyjnie zaśpiewane, była i moc, i energia, i emocje. Po takim koncercie nie można powiedzieć, że pop nie może być ciekawy i musi być słaby. A to nie koniec tego dnia.
Brytyjczycy z Editors w Warszawie grali pierwszy koncert z letniej trasy koncertowej. I było od nich to czuć. W powietrzu wyczuwalny był głód koncertowania i kontaktu z publicznością. Set pomimo, że składał się z największych hitów, które zespół nagrał przez ostatnie 14 lat istnienia, był bardzo świeży i energetyczny. Wśród publiczności jeden z fanów trzymał kartkę z napisem: „I came from Italy only for you”. Do Włoch jest kawałek drogi, ale po tym występie wcale się gościowi nie dziwię. Mówiąc krótko Editors to festiwalowy pewniak.
I na koniec Skrillex. To nie był koncert, tylko wizualno-muzyczne show, gdzie elementy nie-muzyczne były równie ważne jak to co Sonny John Moore robił za deck’ami. Sam Skrillex zmienił się od początku swojej kariery (niejedna osoba była zdziwiona, że do Polski nie przyjechał drobny chłopiec w okularach z czarnymi oprawkami, tylko całkiem postawny facet). Zmieniła się także jego muzyka. Kiedyś mieszający drum and bass z naprawdę ciężkimi dźwiękami, w sobotę przygotował set w dużej mierze oparty o drumowe remixy komercyjnych przebojów takich artystów jak Justin Bieber, Florida czy Kayne West. I było to dobre! Publiczność tańczyła przez pełne półtorej godziny żywiołowo, reagując na każde wezwanie króla imprezy. Myślę, że lepszego zakończenia festiwalu na dużej scenie nie można było wymyślić i przebić tego występu.
A mała scena: wszyscy polscy artyści bardzo przyjemnie umilali czas w oczekiwaniu na koncerty zagranicznych kolegów. Julia
Marcell dała czadu na gitarze, grając materiał z dwóch ostatnich krążków i aż dziw, że musiała jechać tworzyć do Berlina, żeby zacząć prawdziwą karierę. Ten Typ Mes to już marka sama w sobie. Natalia Przybysz natomiast cały czas daje świetne koncerty, bazując na płycie Miód.
Dla kogo jest Orange? To nie Off Festival, gdzie jedzie się szukać nowych doznań i twarzy, do tej pory nieznanych. To festiwal dla ludzi, którzy cenią rozrywkę na wysokim poziomie i chcą mieć zagwarantowaną dobrą zabawę. Orange to zapewnia i jeśli ktoś chce spędzić weekend, słuchając naprawdę dobrej muzyki w miłym klimacie stolicy, to z czystym sercem polecam wybrać się tam za rok.
Mikołaj Olejnicki.