Capital Of Rock – czyli stadion pełen Rock’a
KATEGORIA: Muzyka
Pierwsze o czym zapewne myśleli wszyscy Ci którzy wybierali się na Capital Of Rock do Wrocławia to pogoda. Tak się złożyło, że przez cały okres trwania - lato 2016 - nikogo nie rozpieszczało, aż tu przyszedł ostatni weekend sierpnia i ponad 30 kresek na termometrze. Temperatura znacznie lepsza do tego, żeby iść nad Wartę, niż na stadion.
Drugie to jakość dźwięku. Areny w Polsce zaprojektowane w większości pod Euro 2012, mają za zadanie ładnie wyglądać i dawać dobrą widoczność z trybun na boisko, akustyka podczas projektowania albo była pomijana albo była sprawą trzeciorzędną. Stąd jakość dźwięku na stadionach podczas koncertów, określania jest jako tragiczna, okropna, beznadziejna, krótko mówiąc zła (przypomnieć można chociażby Orange Warsaw Festiwal 2014 na Stadionie Narodowym w Warszawie, który pomimo bogatego line-up był jednym wielkim niewypałem). Na szczęście na Stadionie Śląska z perspektyw płyty nie ma takich mankamentów.
Pierwsze dwa występy: polskiego OCN i amerykańskiego Red raczej nie przejdą do historii muzyki. Impreza zaczynała się o godzinie 16.30 więc była to jeszcze za wczesna pora, żeby przyciągnąć fanów, którzy przybyli nie tylko z Wrocławia i okolic, ale z całej Polski oraz z zagranicy (język niemiecki wydawał się wszechobecny). Druga sprawą jest to, że obie nazwy nie powalają na kolana, więc pod sceną nie mogło być tłumów.
Jako trzeci miał wystąpić zespół Bullet For My Valentine. Miał, ponieważ na 3 dni przed festiwalem dowiedzieliśmy, że zespół nie dotrze do Polski. Gwiazdy po koncercie w Japonii zatrzymał huragan. Niby nie wina organizatorów, niby nie wina zespołu, ale było trochę smutno. W sumie każdy mógł powiedzieć zdarza się i umyć ręce od tego zdarzenia. Dlatego wielki plus dla agencji koncertowej, że szybko znalazła zastępstwo dla BFMV i tak na scenie pojawił się zespół Gojira. Przed Francuzami postawiono niełatwe zadanie, zagrać jako zastępstwo i to praktycznie z marszu. Zespół poradził sobie świetnie, wyszedł na scenę i dał taki występ jakby to wszyscy przyszli posłuchać właśnie ich i o tym kto miał grać za nich fani szybko zapomnieli. Ten występ dał chyba najcięższą dawkę dźwięków jakie tego dnia pojawiły się we Wrocławiu.
O godzinie 20.30 na scenie pojawił się Limp Bizkit. Fred Durst od samego początku podszedł do występu na luzie i przekomarzał się z publicznością, zaczynając koncert od słów: „Hello, we are Rammstein”. I tego przekomarzania było chyba za dużo. Zespół istnieje od 1994 roku, lata ich świetności to początek XXI wieku. Okres 2005-2009 to czas kiedy zespół miał przerwę. Powrócił 7 lat temu, ale chyba tylko po to, żeby prezentować stary materiał, który zapewnia, każdemu z muzyków wpływ odpowiednich środków na konto. O ile do ekspresji instrumentalistów nie można mieć pretensji, to oprócz paru zrywów i momentów frontman’a, koncert był słaby, najlepiej niech świadczy o tym fakt, że Fred nawet przesadnie się nie spocił (a mówimy tu o nu-metalu). Do tego jeszcze zabrakło bisów. Nie zmienia to jednak faktu, że mając szanse usłyszeć na żywo My Generation, My Way czy Rollin od którego zaczął się koncert (z charakterystycznym pytaniem na początku: „hey guys, what’s time now? It’s rollin time”) trzeba to zrobić.
Rammstein to spektakl w pełnym tego słowa znaczeniu, zaplanowany od samego początku do końca, z zadbaniem o każdy szczegół. Kompozycja wręcz doskonała i myślę, że gdyby zmienić w niej cokolwiek, można by to tylko popsuć: muzyka marszowa, mocno gitarowa, ale z bardzo wyraźnym wojskowym rytmem do którego język niemiecki pasuje, jak żaden inny („ty masz” „ja jestem” „szybko” – blado wypadałby przy „du hast” „ich bin” „schnell”) no i do tego ta pirotechnika – miotacze ognia, buchające płomieniami na 20-30 metrów, wybuchający pas szahida na wokaliście, dodatkowe elementy konstrukcyjne z których wypuszczane były sztuczne ognie czy ruchome elementy sceny. Sam początek koncertu już robił wrażenie kiedy gitarzyści na scenie pojawili się na platform opuszczanych z sufitu. Zespół zagrał wszystkie największe hity, widać, że jeszcze nie szykuje się do wydania nowego krążka, który chcieliby promować, ale publiczność chyba tylko na tym skorzystała. Jak dla mnie koncert roku 2016.
Organizacyjnie, muzycznie i klimatycznie – Capital of Rock jak najbardziej na plus. Czyżby jeśli chodzi o festiwal na stadionie pojawiła się pierwsza miejscówka, która naprawdę się sprawdza?
Mikołaj Olejnicki
Drugie to jakość dźwięku. Areny w Polsce zaprojektowane w większości pod Euro 2012, mają za zadanie ładnie wyglądać i dawać dobrą widoczność z trybun na boisko, akustyka podczas projektowania albo była pomijana albo była sprawą trzeciorzędną. Stąd jakość dźwięku na stadionach podczas koncertów, określania jest jako tragiczna, okropna, beznadziejna, krótko mówiąc zła (przypomnieć można chociażby Orange Warsaw Festiwal 2014 na Stadionie Narodowym w Warszawie, który pomimo bogatego line-up był jednym wielkim niewypałem). Na szczęście na Stadionie Śląska z perspektyw płyty nie ma takich mankamentów.
Pierwsze dwa występy: polskiego OCN i amerykańskiego Red raczej nie przejdą do historii muzyki. Impreza zaczynała się o godzinie 16.30 więc była to jeszcze za wczesna pora, żeby przyciągnąć fanów, którzy przybyli nie tylko z Wrocławia i okolic, ale z całej Polski oraz z zagranicy (język niemiecki wydawał się wszechobecny). Druga sprawą jest to, że obie nazwy nie powalają na kolana, więc pod sceną nie mogło być tłumów.
Jako trzeci miał wystąpić zespół Bullet For My Valentine. Miał, ponieważ na 3 dni przed festiwalem dowiedzieliśmy, że zespół nie dotrze do Polski. Gwiazdy po koncercie w Japonii zatrzymał huragan. Niby nie wina organizatorów, niby nie wina zespołu, ale było trochę smutno. W sumie każdy mógł powiedzieć zdarza się i umyć ręce od tego zdarzenia. Dlatego wielki plus dla agencji koncertowej, że szybko znalazła zastępstwo dla BFMV i tak na scenie pojawił się zespół Gojira. Przed Francuzami postawiono niełatwe zadanie, zagrać jako zastępstwo i to praktycznie z marszu. Zespół poradził sobie świetnie, wyszedł na scenę i dał taki występ jakby to wszyscy przyszli posłuchać właśnie ich i o tym kto miał grać za nich fani szybko zapomnieli. Ten występ dał chyba najcięższą dawkę dźwięków jakie tego dnia pojawiły się we Wrocławiu.
O godzinie 20.30 na scenie pojawił się Limp Bizkit. Fred Durst od samego początku podszedł do występu na luzie i przekomarzał się z publicznością, zaczynając koncert od słów: „Hello, we are Rammstein”. I tego przekomarzania było chyba za dużo. Zespół istnieje od 1994 roku, lata ich świetności to początek XXI wieku. Okres 2005-2009 to czas kiedy zespół miał przerwę. Powrócił 7 lat temu, ale chyba tylko po to, żeby prezentować stary materiał, który zapewnia, każdemu z muzyków wpływ odpowiednich środków na konto. O ile do ekspresji instrumentalistów nie można mieć pretensji, to oprócz paru zrywów i momentów frontman’a, koncert był słaby, najlepiej niech świadczy o tym fakt, że Fred nawet przesadnie się nie spocił (a mówimy tu o nu-metalu). Do tego jeszcze zabrakło bisów. Nie zmienia to jednak faktu, że mając szanse usłyszeć na żywo My Generation, My Way czy Rollin od którego zaczął się koncert (z charakterystycznym pytaniem na początku: „hey guys, what’s time now? It’s rollin time”) trzeba to zrobić.
Rammstein to spektakl w pełnym tego słowa znaczeniu, zaplanowany od samego początku do końca, z zadbaniem o każdy szczegół. Kompozycja wręcz doskonała i myślę, że gdyby zmienić w niej cokolwiek, można by to tylko popsuć: muzyka marszowa, mocno gitarowa, ale z bardzo wyraźnym wojskowym rytmem do którego język niemiecki pasuje, jak żaden inny („ty masz” „ja jestem” „szybko” – blado wypadałby przy „du hast” „ich bin” „schnell”) no i do tego ta pirotechnika – miotacze ognia, buchające płomieniami na 20-30 metrów, wybuchający pas szahida na wokaliście, dodatkowe elementy konstrukcyjne z których wypuszczane były sztuczne ognie czy ruchome elementy sceny. Sam początek koncertu już robił wrażenie kiedy gitarzyści na scenie pojawili się na platform opuszczanych z sufitu. Zespół zagrał wszystkie największe hity, widać, że jeszcze nie szykuje się do wydania nowego krążka, który chcieliby promować, ale publiczność chyba tylko na tym skorzystała. Jak dla mnie koncert roku 2016.
Organizacyjnie, muzycznie i klimatycznie – Capital of Rock jak najbardziej na plus. Czyżby jeśli chodzi o festiwal na stadionie pojawiła się pierwsza miejscówka, która naprawdę się sprawdza?
Mikołaj Olejnicki