BRODKA - KRZYŻÓWKA DNIA

Black Sabbath w Berlinie 8/06/2016

KATEGORIA: Muzyka

W swoich najdalszych oczekiwaniach nie spodziewałabym się, że uda mi się zobaczyć jeden z najważniejszych zespołów nie tylko mojego życia, ale i życia milionów pozostałych fanów metalu. Do tego dwa razy. Z czego jeden w tak niebywałej scenerii.

8. czerwca w południe wyruszyliśmy z Poznania w stronę Reichu, częstując pozostałych uczestników drogi dźwiękami z najnowszego albumu Black Sabbath, “13”. Przez całą autostradę mijaliśmy samochody wyraźnie ukazujące cel swojej podróży, wywieszając transparenty i machając koszulkami z logo zespołu.

Nie tylko sam koncert i zobaczenie żywych legend muzyki napawało mnie ekscytacją, ale także jego otoczka, bowiem miejscem tamtego czerwcowego wydarzenia był berliński Waldbühne. To stary amfiteatr, wybudowany w latach 1934-1936 w sercu lasu. Wzniesiony w celu wykorzystania do Letnich Igrzysk Olimpijskich w 1936 r, po II wojnie światowej stał się miejscem wydarzeń sportowych i kulturalnych w tym koncertów i pokazów filmowych, a czasem i zgromadzeń religijnych.

Po przejściu przez bramki i obowiązkową kontrolę, weszliśmy na ścieżkę, prowadzeni dźwiękami supportującego Rival Sons z oddali. Po przejściu 10 minut wgłąb lasu, naszym oczom ukazała się wielka scena z dziesiątkami tysięcy siedzeń, zamknięta w gęstwinie wysokich, strzelistych drzew, niczym starożytne miejsce kultu. Całości obrazu dopełniało zachodzące słońce, które zalało ognistą czerwienią kamienny obiekt i wszędzie unoszący się piach z pyłem.

Jak zagrało Black Sabbath? Na pewno sporych emocji dostarczył bębniarz zastępujący Billa Warda. Tommy Clufetos dał mistrzowski popis swoich technicznych możliwości podczas numeru “Rat Salad”, zapierając dech niejednego widza w czasie 12minutowego okładania perkusji. Tonny Iommi wprowadzał wszystkich w totalną hipnozę. Jak zwykł to robić niezmiennie od lat, rozbroił publikę swoimi riffami przy utworach takich jak otwierający koncert “Black Sababth”, “Iron Man”, “Paranoid” czy “War Pigs”. Geezer Butler grał poprawnie, a Ozzy jak to Ozzy. Chociaż jestem ogromną fanką jego wysokiego, cienkiego ale dramatycznego głosu, który potrafi przeszyć do głębi, to czasy jego świetności ma już dawno za sobą. Ale wystarczy, że ten dinozaur będzie stał i krzyczał “I can’t fucking hear you!!!”, a tłum będzie jadł mu z ręki i przeżywać każdy zaśpiewany utwór.

Nie jechałam na koncert, żeby doświadczyć finezyjnej gry i perfekcyjnej techniki, i nikt po to nie jedzie na Black Sabbath. Na ich koncert wybiera się, by zobaczyć jak robi to stara szkoła i przekonać się, że różnice pokoleniowe zacierają się, a wręcz zapominają o swoim istnieniu, gdy pojawia się muzyka taka jak ta. Ramię w ramię z 50-cio i 60-cioletnimi ludźmi byliśmy pod sceną, śpiewając wraz z Ozzym wszystkie teksty kawałków, co do słowa. Nawet nie wspomnę o amoku, jaki ogarnął tysiące ludzi, gdy wybrzmiały pierwsze nuty “Children of The Grave”, lub gdy Ozzy wypowiedział słynne już “I am Iron Man”. Muzycy nie musieli być w najwyższej formie, bo ich twórczość mówiła za siebie. Kompozycje same w sobie brzmiały fantastycznie i potężnie.

Alex Lis - Redakcja muzyczna

Ta strona wykorzystuje cookies tylko do analizy odwiedzin. Nie przechowujemy żadnych danych personalnych. Jeśli nie zgadzasz się na wykorzystywanie cookies, możesz je zablokować w ustawieniach swojej przeglądarki.

OK