KAŚKA SOCHACKA - KOMARY

Najlepsze Albumy 2016

KATEGORIA: Muzyka

Jakie albumy wyróżniały się w roku 2016? Dziennikarze muzyczni Radia Afera znają na to pytanie odpowiedź!  Sprawdźcie jakie płyty w minionym roku najbardziej spodobały się prowadzącym Aferytm!
                                                                                                                                                       
Wojciech Dymaczewski:

1. David Bowie BLACKSTAR - Nie ma co tu za dużo mówić. David był wielki za życia i zostawił po sobie genialny album. Blackstar mocno miesza. Kiedyś stwierdziłem, że gdyby ktoś młody stworzył dzieło łączące jazz z drum’n’bassem i elementami kojarzącymi się z wczesnymi płytami Bowiego, to zostałby prawdopodobnie wyśmiany. To przecież nie może się udać. Doświadczenie Davida pozwoliło mu jednak stworzyć cudo.

2. Duit NOW I'M HERE - Zdecydowanie najlepsza polska płyta 2016 roku. Wyprzedza całą resztę o lata świetlne. Moim głównym zarzutem do polskich twórców było odstawanie od tych z zachodu pod względem pomysłowości i produkcji. Tutaj mamy to wszystko. Do tego współpraca z młodymi – Rosalie, gwiazdami – Podsiadło i wyjadaczami – Jesse Boykins III. To wszystko tworzy album wybitny jak na nasze realia i bardzo dobry w skali całego świata.

3. Łona i Webber NAWIASEM MÓWIĄC - Otwieramy z Hałasem!, potem czytelniczy Błąd, filozoficzny Woodstock 89’ i snujący się Doklej Plakat. Początkowo miałem zarzuty do zbyt prostych bitów Webbera, a później odkryłem, że one tylko podbijają wartość słowa Łony, a jest ono w cenie. Bez zabawy w to co jest popularne. Zrobili co do nich należało, a teksty z tej płyty powinny znaleźć się na maturze z polskiego.

4. Radiohead A MOON SHAPED POOL - Pierwsza płyta Thoma Yorke’a, do której wracam często i gęsto. Byłem mu niechętny przez wiele lat, a tutaj nie mogę się oderwać. Ona płynie. Jest nostalgiczna. Okrutnie wyniszczająca psychicznie i ciężka. To powoduje ten magnetyzm. Emocje w każdym fragmencie. No i zaskakująca premiera, zdecydowani na plus.

5. Kendrick Lamar  UNTITLED/UNMASTERED - Koleś nagrał jedną z najlepszych płyt w 2015 roku, po czym wydał jej odrzuty w 2016 i  okazało się, że są tak samo dobre jak samo To Pimp a Butterfly. Schizowaty, zahaczający o jazz rap, człowieka wychowanego w sławnym Compton. Jak można tworzyć hiciory z Maroon 5, SIĄ i Taylor Swift, a następnego dnia grać jeden z najbardziej ambitnych współczesnych tworów hip-hopowych? To pytanie do bogobojnego KLa.
                                                                                                                                                       
Paulina Michnikowska:

1. Radiohead A MOON SHAPED POOL - Ten album nie bez kozery figuruje w moim zestawieniu jako numer 1. Mimo że, A Moon Shaped Pool przerobiłam od czerwca na wszystkie możliwe sposoby, co rusz odkrywa przede mną nowe tajemnice i przestrzenie. Tym razem zespół pokusił się o misterną koronkową robotę z minimalnym użyciem komputera, czy samplerów. Na płycie nie znajdziecie kompromisów ani dzieł przypadku, spotkacie za to pięknie osadzone i przemyślane kompozycje, doprawione udziałem London Contemporary Orchestra. Cudowne harmonie, gigantyczną dozę właściwego sobie klimatu oraz brzmienie, jakie z longplaya potrafią wyciągnąć tylko Thom Yorke, Jonny Greenwood, Ed O'Brien, Colin Greenwood i Phil Selway. Podsumowując, A Moon Shaped Pool to płyta niebezpiecznie piękna i uzależniająca ;)

2. David Bowie BLACKSTAR - Niezwykle trudno jest zawrzeć w kilku zdaniach powody, dla których pożegnalny album Davida Bowie jest dla mnie wyjątkowy, z drugiej strony są tak oczywiste, że chyba nie muszę się z tego szczególnie tłumaczyć. Przytoczę za to myśl, jaka dopadła mnie na samym końcu roku 2015, tuż po premierze dwóch pierwszych singli promujących Blackstar, jeszcze przed śmiercią artysty. Oto prawie siedemdziesięcioletni niepokorny dziadek - legenda wraca z nowym materiałem. Nie odcina kuponów od własnego kapitału, tylko uczciwie kopie tyłki współczesnym artystom. Każe muzykom grać rocka tak, jakby grali jazz. Zieje niepokojem, mistycyzmem i nostalgią, wmontowując je gdzieś między broadwayowskie deski, a zadymioną nowojorską knajpę. Jakby tego było mało, nie boi się przy okazji sięgać po bardziej współczesne formy, typu sample czy elektronika. Dużo tego, a jednak w sam raz. U Bowiego konwencja nie lubi podpierać ścian, wszak niewielu jak on, potrafi przewracać świat muzyki do góry nogami. Tylko po co mu to wszędobylskie rozliczenie, skoro Blackstar pokazuje, jak wiele ma jeszcze do powiedzenia? Co było dalej wiemy wszyscy.

3. Kaytranada 99,9% - Jedna z najciekawszych propozycji mijającego roku w kategorii Elektronika/Pop/R&B ( można by tych kategorii tak jeszcze mnożyć w nieskończoność). Złote dziecko serwisu Soundcloud - kanadyjski producent i DJ Louis Kevin Celestin, znany właśnie jako Kaytranada w maju 2016 zadebiutował albumem 99.9%. W artystycznym dorobku, urodzony na Haiti Celestin, od samego początku akcentuje swoje korzenie. Organiczne, pulsujące, miejscami połamane rytmy, sprawiedliwie dzielone między sekwenser a klasyczne instrumenty perkusyjne "live" to jego znak firmowy. Nie dziwi więc zupełnie, że do pracy nad płytą zaprosił nie jednego, a kilku doskonałych perkusistów związanych z kanadyjską scena jazzową. Celestine po mistrzowsku łączy muzykę taneczną z rootsowym pulsem. Pikanterii całości dodają smaczki w postaci oldskulowego funkowego groove, rasowych synthów, ale też klimatycznych wokali gdzieś z pogranicza R&B i neo soulu z odrobiną etnicznych smaków. Wszystkie te elementy spięte w spójną całość gwarantują, że sięgając po najnowszy album Kaytranady mamy 99.9 % pewności, iż nie tylko przyjemnie tupnie nam się nóżką, ale i na synapsach podzieje się coś o wiele ciekawszego :)

4. Zamilska  UNDONE - Natalia Zamilska kolejny raz udowadnia jak bardzo pracowitą, kreatywną i bezkompromisową jest producentką. Fakt ten cieszy szczególnie w świetle fali "ochów i achów", jak i sporych nadziei pokładanych w niej, po premierze debiutanckiego albumu Untune. Debiutantom, rzecz jasna łatwo nigdy nie było, nie jest, i nie będzie, jednak artystce, która na dzień dobry przyjmuje na klatę brzemię w postaci "nadziei polskiej elektroniki", albo do głowy uderzy sodówka, sparaliżuje strach , albo odłoży koronę na boczek zwyczajne biorąc się dalej do roboty. Jestem przekonana, że wszyscy, którzy wstrzymywali oddech przed premierą drugiego krążka Zamilskiej odetchnęli z ulgą. Undone to kontynuacja konsekwentnie raz obranej ścieżki, autorskiego pomysłu na muzykę elektroniczną, zarówno od strony audio, jak i visual. Motyw przewodni utworu Rise – zapętlone zdanie "When You Think of me, You should think of fire" doskonale opisuje klimat Undone. Cierpki, mroczny, pełen niepokoju, buntu, niezgody i gniewu, potęgowany przez zapożyczenia z kultury bliskowschodniej i afrykańskiej ( wysamplowane plemienne okrzyki, zaśpiewy muezina). Dźwięki prują tutaj niczym seria z karabinu: szybko, masowo i bezbłędnie. Właściwie cały album jest tak sugestywny, że spokojnie mógłby stanowić soundtrack do bieżących wydarzeń, ilustrację konfliktu między wschodem a zachodem oraz całego niegodziwego ambarasu trawiącego współczesne globalne społeczeństwo.

5. Brodka CLASHES - Z tym albumem miałam największy problem i do ostatniej chwili wahałam się czy uwzględnić go w moim "The Best Of". Ostatecznie jednak, i to wcale nie warunkowo, zdecydowałam, że pominięcie Clashes w tym zestawieniu, byłoby mocno niesprawiedliwe. Można założyć, że Monika Brodka decydując się na współpracę z Noah Georgesonem "scedowała" część swojej artystycznej tożsamości na rzecz wypolerowanej, światowej produkcji, będącej trochę wypadkową tego co ostatnimi czasy popularne, szczególnie w przestrzeni amerykańskiej alternatywy. Taki krok nie powinien być postrzegany jako słabość, a raczej jako świadome działanie mające na celu przetarcie szlaku w kierunku bardziej międzynarodowej kariery. Clashes rozstaje się dotychczasowym stylem Brodki. Miejsce syntetycznego "klawiszka" zajmują brzmienia brudnych gitar, przestrzenne organy, mgliste pogłosy, czy misternie piętrzące się wokalizy. Trochę tutaj pustynnej retro melancholii, trochę romansu z garażowym punk rockiem, trochę Patti Smith, ciut PJ Harvey, sporo Lany Del Rey. Dużo naprawdę świetnej producenckiej roboty, dodatkowo eksponującej największy atut Brodki, czyli wyjątkowy głos, który mam wrażenie dopiero na tym albumie rozkwita w pełni. Można by się oczywiście czepiać jak wielu, że trochę w tym wszystkim za mało Moniki w Monice. Ja natomiast nie podzielam odwagi w mierzeniu jakości artysty samego w sobie, mam za to odwagę docenić dobry album, co z przyjemnością czynię.
                                                                                                                                                       
Edgar Hein:

Zdecydowałem się na zaprezentowanie tylko polskich albumów. Dlaczego?  Ano dlatego, że wyszło ich zbyt dużo by wyjeżdżać za granicę! Żałować  można tylko ograniczonego miejsca. Poniżej pięć najlepszych w  kolejności losowej.

1. Them Pulp Criminals  LUCIFER IS LOVE – diabelskie country, które  przygotował krakowski duet to prawdziwe novum na krajowej scenie. Psychodelicznie, mrocznie, ale przy tym przestrzennie i z  minimalistycznym polotem. Elegancja godna Wolanda i spółki!

2. Kaliber 44 UŁAMEK TARCIA – weterani wrócili po 16 latach i pokazali, że nadal są zdecydowaną czołówką krajowej sceny hip-hopowej. Mnóstwo nawiązań do starszych dokonań, zabawa słowem przy zachowaniu  przekazu i genialne bity, które nie pozwalają oderwać się od czwartej  płyty braci Martenów. Jak widać stare pokolenie też ma coś do  powiedzenia i niekoniecznie tyczy się to kebabów w metrze.

3. Ørganek CZARNA MADONNA – były gitarzysty grupy SOFA pokazał, że  dojrzał, ciągle się rozwija i ma pomysł na swoje granie. Przebojem wdarł się do mainstreamu i coraz bardziej się w nim rozpycha. Na zdecydowany  plus teksty (z genialnym kawałkiem tytułowym!) oraz zdolność łączenia odległych gatunków muzycznych w spójną całość.

4. Furia KSIĘŻYC MILCZY LUTY – niepokojąca atmosfera tego albumu  prowadzi wręcz do muzycznego podniecenia! Kapitalny album po słabiej  przyjętej EP „Giudo” pokazał, że Panowie mogą pozwolić sobie na  eksperymenty godne tylko najmocniejszych na scenie. Genialne teksty Nihila śpiewane jego niezwykłym głosem w połączeniu z rozedrganym tempem wprowadzają niesamowity klimat. Geniusz!

5. Hańba HAŃBA – był rok 1931… Tam właśnie przeniosła się czwórka  artystów łącząc punkową energię z miejskim folkiem dwudziestolecia międzywojennego. Niepokojące jest jak bardzo ich stylizowane na  przedwojenne teksty trafnie opisują rzeczywistość AD 2016. Fascynujące jest to, że ich płyta okazała się być zaskakująco świeżo brzmiąca. Jednak skoro tak dobrze miewa się postpunk to dlaczego nie miałaby nadejść era retropunka?
                                                                                                                                                        
Jakub Olachowski:

1. Bon Iver 22, A MILLION - Trzeci długogrający album formacji pochodzącej z Fall Creek. Album, który jest spójną kompozycją wizualno – dźwiękową oraz  bardzo udanym eksperymentem Justina Vernona i spółki.  "22, A Million" zdecydowanie zasługuje na topowe miejsce w zestawieniach rocznych.

2. Radiohead  A MOON SHAPED POOL - Dziewiąty krążek w dorobku Radiohead. Album, który podtrzymuje poziom prezentowany przez Brytyjczyków. Filmowa kompozycja "Daydreaming" na długo pozostanie w pamięci słuchaczy.

3. Childish Gambino AWAKEN, MY LOVE - Całe szczęście, że 2 grudnia ukazał się ten krążek! Chilidsh Gambino zafundował nam  przejażdżkę w psychodeliczno–funkowym klimacie (ciężko zaszufladkować ten album w jednym gatunku). "Me and Your Mama" to tylko  początek kariery tego albumu.

4. Solange A SEAT AT THE TABLE - Żmudna praca, dobra produkcja oraz kompozycje to klucz do sukcesu, który niewątpliwie odniósł ten album. Wcześniejsze utwory, m.in. "Losing You" czy chociażby "Lovers in the parking lot" zwiastowały, że Solange ma pomysł na swoją twórczość i już za chwilę cały świat muzyczny oszaleje na jej punkcie.

5. Pepe. PLACES WITHOUT THINGS - Niestety póki co jest to tylko (aż!) EP-ka, która stoi na bardzo wysokim poziomie! Współpraca z Flirtini owocuje kolejnymi ekscytującymi produkcjami, które wychodzą spod ręki Piotra Rajskiego. Z ciekawością czekam co przyniesie rok 2017.
                                                                                                                                                        
Alex Lis:

1. David Bowie BLACKSTAR - Album będący już dwudziestym ósmym w dorobku, pojawił się na dwa dni przed śmiercią artysty. Chcąc, nie chcąc, zyskał miano jego testamentu. W czasie słuchania całego albumu słychać, jak Bowie śpiew a całą swoją duszą, a każdy utwór jest inny i wyjątkowy. To miała być płyta godna pożegnania, stawiająca kropkę nad “i” jego kilkudziesięcioletniej kariery. I taka jest.

2. Leonard Cohen YOU WANT IT DARKER - Podobnie jak w przypadku Bowiego, ta płyta zwieńczyła artystyczne życie muzyka. Jednak tu niemal dosłownie można usłyszeć gotowość na odejście poprzez odniesienia do Boga czy śmierci. Wszystko jednak jak zawsze utrzymane jest w stylowej i dyskretnej, choć mrocznej formie. Można odnieść wrażenie, że Cohen śpiewa utwory po cichu, do ucha, gdzieś w odległym konfesjonale. Jeden na jednego.

3. Devendra Banhart APE IN PINK MARBLE - Ape in Pink Marble to balsam dla uszu, muzyka w którą można zanurzyć się i zapomnieć o hałasach dnia codziennego. To przyjemnie łaskocząca skórę, leniwie płynąca rzeka, która zaprasza do wspólnego, psychodelicznego spływu w dół, z narkotycznym głosem artysty w tle. To też płyta rytmiczna z naleciałościami funku lat siedemdziesiątych, ale przede
wszystkim odprężająca i stworzona do beztroskiego chilloutu.

4. Nick Cave and the Bad Seeds SKELETON TREE - Płyta pełna bólu i rozpaczania po śmierci piętnastoletniego syna, przez to wyjątkowa w twórczości Cave’a. O ile w płytach Bowie’go czy Cohena można usłyszeć pogodzenie się z nadchodzącą śmiercią, tu wyczujemy dramat osoby po drugiej stronie - tej, która została i walczy każdego dnia z rozdzierającym serce żalem z powodu utraty kogoś bliskiego. Po cichu.

5. Danny Brown ATROCITY EXHIBITION - Agresywny album, w którym można usłyszeć inspiracje ze wszystkich stron muzyki - od stonerowych riffów, przez zespół Nine Inch Nails i Joy Division, po elektronikę prosto z rodzimych stron rapera, Detroit. A wszystko podsypane psychodeliczną mieszanką z niepokoju, skrajnych emocji i paranoi, będących wynikiem stanów depresyjnych artysty. Pełen chaos, który mimo wszystko tworzy harmonijną całość.
                                                                                                                                                        
Sebastian Szymura:

Pięć ulubionych, kolejność alfabetyczna:

1. Big Thief MASTERPIECE - Czym byłaby lista moich płyt roku bez gitarowego indie utrzymanego w duchu lat 90.? Zwykle w danych dwunastu miesiącach pojawia się chociaż jedna bardzo dobra płyta utrzymana w takiej stylistyce. W tym roku było ich nawet kilka, znów wszystkie z damskim wokalem, a najbardziej urzekł mnie  zdaje się najmniej doceniany  spośród nich debiut Big Thief. Amerykanie trafili w wiele moich czułych punktów, bo znajduję w na ich płycie nie tylko świetnie rozegrane muzycznie nawiązania do tego, co uwielbiam (jak choćby Pavement), ale przede wszystkim dobrze napisane piosenki. Dodatkowo zagrane i wyprodukowane tak, jak delikatniejszy i wieloma chwilami rozmarzony indie rock powinien brzmieć. Tak jak brzmiał, gdy podobna muzyka była u swego szczytu. Są tu zarówno chwytające za serce, minimalistyczne ballady, jak i utwory zawierające w sobie dużo więcej gitarowej siły i skomplikowania. Nie powstydziłoby  się ich naprawdę wielu klasyków, gdyby te kawałki miały znaleźć się na ich płytach sprzed 20 lat. Formacja z Brooklynu może nie stworzyła majstersztyku (ten jeszcze przed nimi, wierzę!), ale po ‘Masterpiece’ warto sięgnąć, bo (indie) rock jeszcze nie umarł. Nawet jeśli z każdym kolejnym, nomen omen, rokiem, to po prostu coraz większa gra na nostalgii i zabawa tym, co już było. Big Thief zrobili to dobrze i warto ich wyłowić spośród morza zespołów, które robią to źle (i wcale się nie dziwię, że współczesnego indie rocka wiele osób już po prostu nie może strawić).

2. David Bowie BLACKSTAR - Ach, jak bardzo emocjonowałem się każdym kolejnym odsłonięciem ostatnich fragmentów tego pomnika. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że David Bowie właśnie kończy budować sobie ten homerycki ideał wiecznej sławy, jaką może dać twórczość. Było po prostu jaranko, że jeden z moich ulubionych muzyków nadal robi rzeczy, które mnie ruszają. I to jak! Bierzemy jazzowy zespół i nagrywamy art rock, ale inspirowany z jednej strony Death Grips, a z drugiej Scottem Walkerem? Bowie nie musiał, ale do końca chciał być innowacyjnym kameleonem rocka, po którym nigdy nie wiadomo było, czego się spodziewać. Czym znów ten gość z kosmosu sprawi, że krytycy pokręcą z niedowierzaniem głową, a wielu fanów najpierw nie zrozumie, a po latach puknie się w głowę i pokocha. ‘Blackstar’ to kolejna taka płyta w dorobku artysty – oczywiście nie tak przełomowa jak płyty z lat 70., ale nadal świeża i pozytywnie zaskakująca. To, co stało się kilka dni po jej wydaniu, tylko dopełnia obrazu dzieła artysty świadomego swojej wielkości i budującego swoim życiem i twórczością jedną z najciekawszych narracji w historii popkultury. A ‘Dollar Days’ po prawie roku nadal wyciska łzy z moich oczu. Przecież nie będę pisał, że nie – między innymi David pokazał nam, że nie trzeba się pieprzyć z  takimi rzeczami.

3. Małgola, No A/B- To nie jest kolejna polska płyta bez historii. Od początku czuć w niej szczere, pulsujące, ogromne uczucia i emocje, podawane głównie za pomocą wielopoziomowych struktur wokalnych i pianina. Wszystko w sosie popowych melodii, które zawierają się w na pozór prostych, jednak nieoczywistych kompozycjach. Składanych umiejętnie, zawsze z polotem i gracją. Nic dziwnego, że tak to brzmi – w muzyce Małgoli, No słychać naprawdę szeroki zakres inspiracji. Głównie wypływających z popu lat 60. (Beach Boysi czy Burt Bacharach) czy twórczości późniejszych artystów, którzy latami 60. też się inspirowali. Jest tu również pop przełomu lat 90. i 00., a to jeszcze nie wszystko. Pianina Joni Mitchell czy Elliotta Smitha też gdzieś pobrzmiewają. Z tego wszystkiego Małgola, No tworzy własny styl i czuć w tym wszystkim niepowtarzalny odcisk świadomej kompozytorki. Ta (co warto akurat w takim miejscu podkreślić, w końcu nadajemy z Poznania) poznańska artystka pochodząca z Gniezna imponuje ogromną łatwością znalezienia się zarówno w bogatym aranżu, jak i bardzo intymnych, akustycznych utworach, gdzie działa magia jedynie wokalu i pianina lub nawet samego instrumentu. Całość, pomimo swojej różnorodności, ma bardzo spójny klimat. ‘A/B’ jest przy tym bardzo melodyjna, wypełniona po brzegi piosenkami, które wpadają w ucho. Chce się je nucić, śpiewać, iść z nimi do pracy, a później włączyć przed snem. Najbardziej z całej płyty działa na pozór proste i oparte na jednym motywie, ale potężne i pięknie rozwijające się ‘Didn’t cry’ (gdzie na smykach gra siostra artystki – takich wątków jest zresztą zdecydowanie więcej – płyta została wydana zupełnie niezależnie i własnym sumptem – nawet ciekawa okładka została zaprojektowana przez samą Małgolę). To jeden z wielu utworów bardzo działających na odbiorcę,bo ‘A/B’ to zdecydowanie płyta, która nie pozostawia obojętnym. Jest zaproszeniem do świata nie tylko świetnych kompozycji, ale też wielkiej wrażliwości  uczuciowej i emocjonalnej. A takie połączenia, dodatkowo podane w odpowiednio wyważonych proporcjach, nie zdarzają się dziś często, szczególnie w polskiej muzyce.

4. Frank Ocean BLONDE - Początkowo płyta może wręcz onieśmielać bogactwem wątków. Z drugiej jednak strony, ze względu na oszczędność wyrazu i świadomą rezygnację z komercyjno-radiowego podrasowywania kompozycji, może zostać początkowo niezauważona. Ukryta przed słuchaczem, szczególnie dziś, gdy do muzyki podchodzi się jak do wizyty w supermarkecie. Ale gdy już się w tym albumie zatonie… Trochę tak, jakby oglądało się taniec kształtów przebijających przez białą płachtę – z każdym kolejnym spektakl ten nabiera coraz więcej kształtów, aż w końcu zaprasza do dołączenia i wciąga na długo. Bardzo czekałem na tę płytę po znakomitym ‘Channel Orange’ i się nie zawiodłem. Ocean jest obecnie jednym z niewielu muzyków, którzy poszukując, dłubiąc w historii muzyki rozrywkowej i swojej głowie, wyznaczają nowe standardy i potrafią jeszcze tak połączyć wątki, by kompletnie rozłożyć słuchacza na łopatki – podejściem do kompozycji, melodii, harmonii czy użytymi środkami wyrazu. A jak dodamy do tego jeszcze teksty – budujące razem z muzyką intymny, retrospektywny i bardzo emocjonalny charakter płyty, no to mamy coś naprawdę dużego. Analogowe brzmienia, bogactwo instrumentarium, inspiracje od Beatlesów po nowoczesny rap (Elliott Smith? Check! Burt Bacharach? Check! Dziesiątki innych, dzięki czemu otrzymaliśmy od Oceana tak przy okazji bardzo fajną listę inspiracji? Check po stokroć!) – to wszystko tu jest. A przede wszystkim są świetne kompozycje, w których w wielu wypadkach czają się przeboje (choćby w ‘Nights’ są dwa potencjalne), które kiedyś być może zostaną nagrane – ale już przez innych artystów, którzy postawią na inny aranż, inne tempo – tworzenie nie do wewnątrz, tylko na zewnątrz. Frank Ocean przebojów już nie potrzebuje, bo krok po kroku, a nie przebojem, wspina się coraz wyżej na liście najciekawszych artystów popkultury drugiej dekady XXI wieku. A jeśli będzie chciał jednak zrobić coś bardziej na zewnątrz, dla szerszej publiczności, to z jego talentem kompozytorskim bez problemu stanie się megagwiazdą.

5. Tindersticks THE WAITING ROOM - I kto by pomyślał, że w roku, w którym swoje albumy wydały takie sławy jak Nick Cave czy Leonard Cohen, chyba najbardziej znani, jeśli chodzi o tę tak kochaną (przydymioną, lekko wycofaną, poetycką, często mroczną i melancholijną) stylistykę, najbardziej uderzy mnie akurat ten album? Tych, po których trochę nie miałem prawa aż tyle się spodziewać. W końcu swoje najlepsze płyty wydali jeszcze w latach 90., praktycznie jedna po drugiej, a później to już różnie bywało (choć trzeba im oddać, że poniżej pewnego poziomu raczej nigdy nie zeszli). Tindersticks  wrócili w wielkim stylu, choć oczywiście bez wielkiej pompy i braku oklasków tłumu. A mnie te piosenki niesamowicie urzekły. Szczere, mocne, ciekawe, często bardzo minimalistyczne kompozycje, które nie pozwalają się od siebie uwolnić. Głównie minimalistyczne, lecz korzystające z bogatego instrumentarium i oryginalnych, czasem nietypowych jak na zespół wpływów (jak np. afrobeat). Bardzo ważną rolę pełnią teksty orbitujące wokół rozstań, nostalgii, relacji. Przepięknie wręcz teatralnie frazowane (ale do tego Stuart Staples zawsze miał wyjątkowy dar), budują niesamowity nastrój, napięcie. Kompozycje często są tworzone właśnie wokół nich, razem budując ten wciągający spektakl. Chwytają się człowieka te skrawki, jakby zaraz miały zniknąć, jakby zaraz miało ich nie być, jakby to było ostatnie przesłuchanie. I jest w  tym mnóstwo mrocznego uroku. I ja to kupuję. Nie jest to oczywiście może najlepsza płyta 2016 roku, nie robi największego wrażenia, trzeba do niej odpowiednio podejść, ale naprawdę warto. Zauważcie ją, zapoznajcie się z nią, bo szkoda, by ominęło Was coś tak wartościowego. Być może uda Wam się nawiązać z tą płytą taką relację, jak mnie. Moim zdaniem ma co do tego ogromny potencjał.
                                                                                                                                                        
Hubert Jóskowiak:

1. Nick Cave and the Bad Seeds SKELETON TREE - Poruszająca, wzruszająca, prawdziwa, dokładnie taka jak powinna być płyta roku.

2. Iggy Pop POST POP DEPRESSION - Chociaż nie przepadam za solową twórczością Iggy'ego Popa, a także nie jestem wielkim fanem Queens of the Stone Age, muszę przyznać, że wspólny album Iggy'ego i  Josha Homme'a wypadł znakomicie. Świetne gitarowe riffy, hipnotyzujący głos Popa, genialne "Paraguay" no i zakończenie "Sunday" - ten album jest perfekcyjny.

3. Michael Kiwanuka LOVE & HATE - Swoją drugą płytą Kiwanuka już na dobre wskoczył do czołówki alternatywnych wykonawców. "Love & Hate" jest albumem, który świetnie łączy muzykę vintage z nowoczesnym brzmieniem. Warto zwrócić uwagę szczególnie na kawałek tytułowy oraz "Cold Little Heart" - ponad 10-minutową kompozycję, która może kandydować do najpiękniejszych utworów roku.

4. Ørganek CZARNA MADONNA - Bez wątpienia najlepszy album, jaki ukazał się w tym roku w Polsce. Organek po bardzo dobrym solowym debiucie poszedł za ciosem i na drugim albumie zaserwował nam jeszcze lepsze i mocniejsze gitarowe granie. Album nie ma właściwie słabych momentów, każdy utwór zostaje w głowie na długo - moim faworytem jest ten, który pewnie będę nucił codziennie za kilka miesięcy, gdy "Wiosna wybuchnie mi prosto w twarz".

5. Radiohead A MOON SHAPED POOL - Thom Yorke i spółka na swój dziewiąty album kazali nam czekać aż pięć lat. "A Moon Shaped Pool" jednak całkowicie rekompensuje czas oczekiwania. Album to 52 minuty tego, co w twórczości Radiohead najlepsze. I chociaż można narzekać, że Brytyjczycy czasami zbyt eksperymentują w swoich utworach, to "Burn the Witch" czy "Identikit" pokazują, że nadal potrafią pisać po prostu dobre piosenki.
                                                                                                                                                        
Tomasz Ziołek:

1. Krzysztof Zalewski ZŁOTO - Nigdy nie sądziłem, że twórczość Zalefa aż tak mnie chwyci. Artysta pokazuje jak wszechstronnym muzykiem jest, płyta mimo iż bardzo spójna czaruje różnorodnością. Kawałki chwytliwe, zapadające w pamięć. Teksty mądre i celne. Płyta równa, bez jakiś słabszych kawałków. Słuchasz, słuchasz, a po tych niecałych 40 minutach masz niedosyt. Nie ma co się w tym wypadku rozwodzić, jedno słowo – złoto.

2. Łona i Webber NAWIASEM MÓWIĄC - Nigdy Łona nie był dla mnie numerem jeden w polskim rapie. Pewnie też nigdy nie będzie, ale w roku 2016 wraz z Webberem zaskoczyli mnie  najbardziej jeśli chodzi o ten gatunek. Ta płyta jest po prostu świetna. Tekstowo Łona udowadnia, że należy do krajowej czołówki. Jeśli chodzi o bity Webbera to wciąż jest to idealny podkład pod głos rapera ze  Szczecina. Bez upiększania, bez wydziwiania, można by rzec, że dość  „oszczędnie”, ale zdecydowanie nie monotonnie. Najważniejsze jednak, że wszystko współgra tu idealnie.

3. Jazzombie EROTYKI - Po pierwszym przesłuchaniu byłem trochę zawiedziony. Liczyłem na coś zupełnie innego. Znając koncertowy potencjał ekipy złożonej z członków Lao Che i Pink Freud chciałem czegoś ostrzejszego, bardziej nawiązującego do twórczości grupy Koli. Dostałem interpretacje polskich erotyków. Muzycznie – trochę jazzu, rocka, hip hopu czy nawet reggae i muzyki bałkańskiej. Docenić trzeba  szerokie instrumentarium i bogactwo aranżacyjne. Poza tym czuć, że artyści świetnie bawili się tworząc ten materiał. Finalnie płyta obroniła się sama i była jedną z tych do których w tym roku wracałem najchętniej.

4. Savages ADORE LIFE - Większość tegorocznych płyt zagranicznych artystów na które mocno liczyłem zawiodła mnie. Nie ta, bo na nią się akurat ani trochę nie nastawiałem. Zespół poznałem dopiero na tegorocznym Openerze. Koncertowo podołał. Studyjnie okazało się być jeszcze lepiej. Słyszalne inspiracje zespołami takimi jak Joy Division czy Swans, jednak ciężko płytę szufladkować gatunkowo. Jest punk, post punk, noise, trochę indie – ogólnie to kawał dobrego, mocnego, rockowego grania.

5. Flirtini  HEARTBREAKS & PROMISES VOL. 3 - Końcówka roku w mych głośnikach należy zdecydowanie do tej płyty. Może gdyby została wydana trochę wcześniej figurowałaby wyżej. Kompilacja promująca najświeższe nurty w muzyce miejskiej, czołówka polskich producentów sceny elektronicznej i wielu zarówno młodych-obiecujących jak i uznanych już polskich wokalistów. 16 kawałków w których udzielało się ok 40 artystów. Dobry podgląd na to jak polski electropop ma się w tej chwili. 
                                                                                                                                                        
Jakub Haplicznik:

1. Bon Iver 22, A MILLION - Justin Vernon na najnowszym krążku zdecydował się na muzyczną rewolucje - stworzył obraz komputerowej wrażliwości. Nie zrezygnował doszczętnie ze swoich zlayerowanych folkowych ballad, ale przykrył je toną syntezatorów i sampli. Odział całość w dziwne tytuły i niejednoznaczne teksty. Wykreował zapis tego, jak mogłaby brzmieć płyta nagrana przez emocjonalnego robota. Na płycie słychać efekty współpracy z Jamesem Blake’iem czy Kanye West’em, ale Vernon nie utracił przy tym swojego charakterystycznego pierwiastka. Rozstrzelone recenzje świadczą tylko o tym jak intrygujące jest najnowsze dzieło Bon Iver - 22, A Million to muzyczny kod, który rozszyfrowuje się partiami - z każdym kolejnym przesłuchaniem.

2. Radiohead A MOON SHAPED POOL - Wydaniu 9 LP Radiohead towarzyszyło usunięcie całej działalności zespołu z serwisów społecznościowych. Po takim kroku można by się spodziewać muzycznej rewolucji, jaką zespół zaprezentował już kilkukrotnie.  Radiohead znowu zaskakuje - tym razem brakiem rewolucji - album składa się po prostu ze świetnych kompozycji, stawiając raczej na klasyczne instrumentarium niż dźwiękowe eksperymenty. Jest spokojny, stonowany i minimalistyczny - od początku do końca brzmi jak oszlifowany diament. Otwiera się burzliwie i kończy spokojnie - chyba najsmutniejszą miłosną balladą roku 2016. Dzięki temu Radiogłowym po raz kolejny udaje się stworzyć album do którego chce się wracać wielokrotnie.

3. Childish Gambino AWAKEN, MY LOVE - Donald Glover na nowej płycie zrezygnował z rapu i zafundował swoim fanom podróż w czasie. Album jest swoistą renowacją roku 1970 - brzmi jak rasowy funk/soul z domieszką rocka, ale jest przy tym potwornie odświeżający.  Glover odkrywa przed słuchaczami niesamowite rejestry wokalne i oddaje hołd grupom takim jaki Funkadelic/Parliament, Jamesowi Brownowi czy Prince'owi. Album jest zdecydowanie wypełnia brakujące pole w najciekawszych albumach tego roku i jest jednym z jego najmilszych zaskoczeń.

4. David Bowie BLACKSTAR - Coś pomiędzy rockiem a jazzem, coś pomiędzy życiem a śmiercią. Nie sposób patrzeć na ostatnią płytę Davida inaczej niż przez pryzmat odejścia artysty, ale właśnie dlatego jest taka magiczna. Bowie zaskakiwał przez całe życie i zrobił to po raz kolejny - i niestety po raz ostatni. Mimo sędziwego wieku nie zatrzymał się w miejscu i do ostatniego momentu poszerzał granice muzyki. Blackstar brzmi zaś jak finalny krzyk jednego z najważniejszy artystów XX i XXI wieku.

5.Nicolas Jaar SIRENS - Drugi studyjny Nicolasa Jaar’a jest bez wątpienia najciekawszą płytą elektroniczną jaką było mi dane usłyszeć w tym roku. Muzyk skacze z rozciągniętych, ambientowych utworów do niemal rockowych utworów w których Nicolas brzmi jak David Gahan. Album zlepia w sobie multum inspiracji w 6-utwórowe elektroniczne arcydzieło. Jest to najdojrzalszy z tworów Jaar’a i zdecydowanie jeden z najważniejszych albumów tego roku.

Ta strona wykorzystuje cookies tylko do analizy odwiedzin. Nie przechowujemy żadnych danych personalnych. Jeśli nie zgadzasz się na wykorzystywanie cookies, możesz je zablokować w ustawieniach swojej przeglądarki.

OK