Open'er 2018
KATEGORIA: Muzyka
Gdyński Open'er w tym roku chwalił się rekordową frekwencją. Po raz pierwszy w historii wyprzedały się wszystkie bilety, ale nie dziwi to ani trochę, gdy spojrzymy na line-up tegorocznej edycji. Tak silnego składu największy polski festiwal chyba jeszcze nie miał. Arctic Monkeys, Gorillaz, Depeche Mode, Bruno Mars, Massive Attack i Nick Cave & the Bad Seeds jako headlinerzy, grono świetnych artystów zagranicznych oraz czołówka polskiej sceny, zarówno tej rockowo-alternatywnej, jak i tej bardziej mainstreamowej. Łącznie blisko stu artystów zaprezentowało się na sześciu scenach, a dodatkowo, jak co roku, organizatorzy uraczyli nas mnóstwem wrażeń pozamuzycznych, z kinem, stand-upem i teatrem na czele. Teatr przyciągał w tym roku rewelacyjnym spektaklem na podstawie dramatu Stanisława Wyspiańskiego "Wesele" wystawianym przez krakowski Narodowy Stary Teatr. Wizja reżysera Jana Klaty nadała dziełu Wyspiańskiego niesamowitą aktualność, a dopełniana przez niepokojącą, brutalną muzykę od formacji Furia tworzy spektakl, który z całą pewnością zapadnie w pamięci na bardzo długo. Ci, którzy po nocnych koncertach nie dali rady pojawić się następnego dnia rano w Opener'owym teatrze z całą pewnością mają czego żałować.
Koncertowo w tym roku trzeba wyróżnić przede wszystkim dwa występy. Dwa przedstawienia, które były od siebie całkowicie różne. Z jednej strony dostaliśmy rewelacyjne show od Davida Byrne'a. Były lider zespołu Talking Heads pokazał młodszym muzykom, jak powinno się przygotowywać koncerty. Jego występ, choć z pozoru teatralny i minimalistyczny (wszyscy muzycy wyszli na scenę w jednakowych garniturach oraz boso) niósł ze sobą niesamowitą dawkę energii. Początek koncertu, gdy na scenie znajdował się tylko Byrne oraz stół i leżący na nim.... mózg wskazywały na spokojny i stonowany koncert. Jednak w miarę trwania utworu, gdy na scenie do Byrne'a dołączali kolejni muzycy, mogliśmy być pewni, że to będzie koncert jak żaden inny. Muzycy, zamiast tradycyjnie być przyspawani do swoich instrumentów, byli niesamowicie mobilni (na roztańczonej perkusji łącznie grało 6 osób) i dzięki temu mogli wpasować się w misternie przygotowane show. Swoją sceniczną radością i optymizmem niemal natychmiast zarazili też publiczność i przy kolejnych utworach (a już zwłaszcza przy "This Must be the Place") nie było pod sceną osoby, która nie tańczyłaby razem z muzykami i Davidem Byrnem. Z drugiej strony dostaliśmy równie świetne zaplanowane, jednak ze znacznie większym rozmachem i nakładem pieniężnym widowisko przygotowane przez Bruno Marsa. To zdecydowanie najbardziej popowa gwiazda w historii Opener'a i najprawdopodobniej najbardziej spektakularny koncert w dziejach gdyńskiego festiwalu. Wystrzeliwanymi co chwila fajerwerkami Mars z całą pewnością zwrócił uwagę nawet tych, którzy jego koncertem nie byli zaciekawieni i spędzali czas z dala od głównej sceny. Amerykanin bardzo szybko porwał tłumy i jego występ był chyba jednym z nielicznych, gdzie praktycznie nikt nie opuszczał swojego miejsca (nawet po takich hitach jak 24K Magic). Taneczna setlista brawurowo zakończono rewelacyjnym "Locked Out of Heaven" i klimatycznym "Just the Way You Are" oraz zagrane na bis "Uptown Funk" składały się idealne na zakończenie niezwykle udanej edycji festiwalu. Trzeba przyznać, że koncert, mimo całej swojej przaśności i infantylności budził tylko i wyłącznie pozytywne odczucia, za co Bruno Marsowi należą się ogromne brawa.
Podczas tegorocznej edycji Openera nie zawiedli też ci, od których oczekiwaliśmy wielkich koncertów. Nick Cave & the Bad Seeds na pewno na długo pozostaną w pamięci publiczności, a zwłaszcza tej jej części, która została przez lidera grupy zaproszona na scenę, by razem odśpiewać "Push the Sky Away". Książę Ciemności powrócił na scenę Openera po 5 latach i tym razem musiał zagrać w pełnym słońcu. Dało to Cave'owi możliwość rzucenia kilku żartów o tym, jak gorąco jest na scenie, nie wpłynęło na szczęście jednak ani trochę na klimat koncertu. Koncertu niezwykle wciągającego i poruszającego, podczas którego centralną postacią obok Cave'a był Warren Ellis, multiinstrumentalista, który co rusz zachwycał solówkami na pianinie, skrzypcach czy gitarze. Na koncercie zachwycić można było się zarówno ciekawie przearanżowanymi klasykami jak "From Her to Eternity" czy "Red Right Hand" oraz utworami z najnowszych płyt Australijczyków. Cieszy fakt, że muzycy, gdy dowiedzieli się, że mają jeszcze trochę czasu, nie zakończyli swojego koncertu, a powrócili i zagrali jeszcze jeden kawałek. Na bis wybrzmiał wyróżniający się na ostatniej płycie "Rings of Saturn" - utwór, który podczas trwającej trasy zespołu pojawia się bardzo rzadko.
Świetne show zaprezentował także Brytyjczycy z formacji Gorillaz. Wirtualna formacja powołana do życia przez Damona Albarna i Jamiego Hewletta od dwóch dekad wyznacza trendy w muzyce. Szósty studyjny album zespołu pojawił się na rynku dokładnie tydzień przed koncertem w Polsce i to na nim oraz na legendarnym już "Demon Days" oparli swoją setlistę. Nie zabrakło także utworów z wydanej w ubiegłym roku "Humanz" oraz gości. Podczas koncertu wokalnie Albarna wspierali Peven Everett, Del the Funky Homosapien, Booty Brown oraz Little Simz, która tego samego dnia grała solowy koncert na Alter Stage. Koncert dopełniany przez świetne animacje z 2-D w roli głównej z całą pewnością był dokładnie tym, czego oczekiwała publiczność zgromadzona pod główną sceną i, mimo że zabrakło kilku klasyków z dyskografii Gorillaz, to po koncercie nie czuło się niedosytu.
Najbardziej kuszącą gwiazdą w line-upie tegorocznej edycji była jednak grupa Arctic Monkeys. Najlepszy Brytyjski zespół XXI wieku przyjechał do Gdyni z nowym albumem "Tranquility Hotel Base + Casino". Na płycie muzycy znacząco zmienili swój image i było to widać bardzo wyraźnie również podczas koncertu. Po każdej piosence gasły wszystkie światła, a scenę rozświetlał tylko wielki napis "MONKEYS" zawieszony nad głowami muzyków. Całość nadawała występowi niesamowity klimat rodem z lat 60. ubiegłego stulecia i pierwszych telewizyjnych programów muzycznych. Niestety, tak jak do zespołu trudno się o cokolwiek przyczepić, tak dużo większe zastrzeżenia można mieć do fanów, którzy pojawili się na koncercie. Tłum, który nie zbaczając na coraz większy ścisk oraz wyświetlane komunikaty o wycofaniu się z miejsc położonych najbliżej sceny spowodował, że już po drugiej piosence, zamiast czerpać przyjemność z koncertu, obserwowaliśmy histeryczną ucieczkę ludzi, przeskakiwanie przez barierki i omdlenia. Problem na szczęście udało się w miarę szybko rozwiązać i reszta koncertu przebiegła w znacznie spokojniejszej atmosferze.
Ze wszystkich około hip-hopowych koncertów (a tych w tegorocznym line-upie było całkiem sporo) numerem jeden był zdecydowanie występ formacji Young Fathers. Po genialnym albumie "Cocoa Sugar" wydanym w marcu tego roku Szkoci zaprezentowali jeszcze lepszy występ na żywo. Trójka niesamowicie charyzmatycznych wokalistów uzupełniona o dźwięki żywej perkusji stworzyli niesamowicie transowe widowisko i na godzinę przenieśli nas w świat Brytyjskiego hip-hopowego podziemia. Żałować można jedynie, że tak świetna kapela pojawiła się na dopiero trzeciej co do wielkości scenie. Dla tych, którzy na tegorocznym Openerze z Young Fathers się minęli, dobra wiadomość jest taka, że muzycy pojawią się w Polsce także w przyszłym roku - w marcu pojawią się razem z Florence + the Machine w łódzkiej Atlas Arenie.
Rozczarowania? Tych było na szczęście zaskakująco mało. Największe z nich to z całą pewnością występ Kali Uchis, która ani trochę nie potrafiła przełożyć świetnie brzmiących na płycie utworów na warunki koncertowe. Czasami wydawało się, że bardziej skupia się na tańcu na scenie niż śpiewaniu. Na minus niestety zapisać trzeba także pierwszy po ponad rocznej przerwie występ Dawida Podsiadło. Muzyk kilka tygodni temu powrócił niezwykle przebojowym singlem "Małomiasteczkowy", zwiastującym nową płytę. Trzeci album artysty ma być bardziej taneczny i energetyczny od dwóch poprzednich i było to bardzo mocno słychać podczas koncertu na Openerze. Trzeba jednak powiedzieć, że o ile nowe utwory (poza Miałomiasteczkowym pojawił się także drugi niepublikowany wcześniej utwór) broniły się bardzo dobrze, to zmienione wersje utworów z poprzednich płyt były absolutnie nietrafione, a nowe podkłady zalatywały pisanymi na kolanie tuż przed koncertem. Równie klimatycznie, jak na poprzednich płytach Podsiadło było właściwie tylko podczas utworu "Bóg" z repertuaru T.Love.
Szkoda było również odwołanego koncertu zespołu Glass Animals. Grupa z Oxfordu pierwszego dnia festiwalu udostępniła informacje o odwołanych koncertach w Polsce, na Słowacji oraz w Hiszpanii. Pamiętając jednak odwołany koncert Modest Mouse w roku 2013 i ich ponowne zaproszenie rok później niesamowicie mocno czekam na przyszłoroczną edycję Openera. Ta odbędzie się między 3 a 6 lipca 2019 roku i trzymam kciuki, by w line-upie znalazło się miejsce także dla Glass Animals.
Hubert Jóskowiak
Koncertowo w tym roku trzeba wyróżnić przede wszystkim dwa występy. Dwa przedstawienia, które były od siebie całkowicie różne. Z jednej strony dostaliśmy rewelacyjne show od Davida Byrne'a. Były lider zespołu Talking Heads pokazał młodszym muzykom, jak powinno się przygotowywać koncerty. Jego występ, choć z pozoru teatralny i minimalistyczny (wszyscy muzycy wyszli na scenę w jednakowych garniturach oraz boso) niósł ze sobą niesamowitą dawkę energii. Początek koncertu, gdy na scenie znajdował się tylko Byrne oraz stół i leżący na nim.... mózg wskazywały na spokojny i stonowany koncert. Jednak w miarę trwania utworu, gdy na scenie do Byrne'a dołączali kolejni muzycy, mogliśmy być pewni, że to będzie koncert jak żaden inny. Muzycy, zamiast tradycyjnie być przyspawani do swoich instrumentów, byli niesamowicie mobilni (na roztańczonej perkusji łącznie grało 6 osób) i dzięki temu mogli wpasować się w misternie przygotowane show. Swoją sceniczną radością i optymizmem niemal natychmiast zarazili też publiczność i przy kolejnych utworach (a już zwłaszcza przy "This Must be the Place") nie było pod sceną osoby, która nie tańczyłaby razem z muzykami i Davidem Byrnem. Z drugiej strony dostaliśmy równie świetne zaplanowane, jednak ze znacznie większym rozmachem i nakładem pieniężnym widowisko przygotowane przez Bruno Marsa. To zdecydowanie najbardziej popowa gwiazda w historii Opener'a i najprawdopodobniej najbardziej spektakularny koncert w dziejach gdyńskiego festiwalu. Wystrzeliwanymi co chwila fajerwerkami Mars z całą pewnością zwrócił uwagę nawet tych, którzy jego koncertem nie byli zaciekawieni i spędzali czas z dala od głównej sceny. Amerykanin bardzo szybko porwał tłumy i jego występ był chyba jednym z nielicznych, gdzie praktycznie nikt nie opuszczał swojego miejsca (nawet po takich hitach jak 24K Magic). Taneczna setlista brawurowo zakończono rewelacyjnym "Locked Out of Heaven" i klimatycznym "Just the Way You Are" oraz zagrane na bis "Uptown Funk" składały się idealne na zakończenie niezwykle udanej edycji festiwalu. Trzeba przyznać, że koncert, mimo całej swojej przaśności i infantylności budził tylko i wyłącznie pozytywne odczucia, za co Bruno Marsowi należą się ogromne brawa.
Podczas tegorocznej edycji Openera nie zawiedli też ci, od których oczekiwaliśmy wielkich koncertów. Nick Cave & the Bad Seeds na pewno na długo pozostaną w pamięci publiczności, a zwłaszcza tej jej części, która została przez lidera grupy zaproszona na scenę, by razem odśpiewać "Push the Sky Away". Książę Ciemności powrócił na scenę Openera po 5 latach i tym razem musiał zagrać w pełnym słońcu. Dało to Cave'owi możliwość rzucenia kilku żartów o tym, jak gorąco jest na scenie, nie wpłynęło na szczęście jednak ani trochę na klimat koncertu. Koncertu niezwykle wciągającego i poruszającego, podczas którego centralną postacią obok Cave'a był Warren Ellis, multiinstrumentalista, który co rusz zachwycał solówkami na pianinie, skrzypcach czy gitarze. Na koncercie zachwycić można było się zarówno ciekawie przearanżowanymi klasykami jak "From Her to Eternity" czy "Red Right Hand" oraz utworami z najnowszych płyt Australijczyków. Cieszy fakt, że muzycy, gdy dowiedzieli się, że mają jeszcze trochę czasu, nie zakończyli swojego koncertu, a powrócili i zagrali jeszcze jeden kawałek. Na bis wybrzmiał wyróżniający się na ostatniej płycie "Rings of Saturn" - utwór, który podczas trwającej trasy zespołu pojawia się bardzo rzadko.
Świetne show zaprezentował także Brytyjczycy z formacji Gorillaz. Wirtualna formacja powołana do życia przez Damona Albarna i Jamiego Hewletta od dwóch dekad wyznacza trendy w muzyce. Szósty studyjny album zespołu pojawił się na rynku dokładnie tydzień przed koncertem w Polsce i to na nim oraz na legendarnym już "Demon Days" oparli swoją setlistę. Nie zabrakło także utworów z wydanej w ubiegłym roku "Humanz" oraz gości. Podczas koncertu wokalnie Albarna wspierali Peven Everett, Del the Funky Homosapien, Booty Brown oraz Little Simz, która tego samego dnia grała solowy koncert na Alter Stage. Koncert dopełniany przez świetne animacje z 2-D w roli głównej z całą pewnością był dokładnie tym, czego oczekiwała publiczność zgromadzona pod główną sceną i, mimo że zabrakło kilku klasyków z dyskografii Gorillaz, to po koncercie nie czuło się niedosytu.
Najbardziej kuszącą gwiazdą w line-upie tegorocznej edycji była jednak grupa Arctic Monkeys. Najlepszy Brytyjski zespół XXI wieku przyjechał do Gdyni z nowym albumem "Tranquility Hotel Base + Casino". Na płycie muzycy znacząco zmienili swój image i było to widać bardzo wyraźnie również podczas koncertu. Po każdej piosence gasły wszystkie światła, a scenę rozświetlał tylko wielki napis "MONKEYS" zawieszony nad głowami muzyków. Całość nadawała występowi niesamowity klimat rodem z lat 60. ubiegłego stulecia i pierwszych telewizyjnych programów muzycznych. Niestety, tak jak do zespołu trudno się o cokolwiek przyczepić, tak dużo większe zastrzeżenia można mieć do fanów, którzy pojawili się na koncercie. Tłum, który nie zbaczając na coraz większy ścisk oraz wyświetlane komunikaty o wycofaniu się z miejsc położonych najbliżej sceny spowodował, że już po drugiej piosence, zamiast czerpać przyjemność z koncertu, obserwowaliśmy histeryczną ucieczkę ludzi, przeskakiwanie przez barierki i omdlenia. Problem na szczęście udało się w miarę szybko rozwiązać i reszta koncertu przebiegła w znacznie spokojniejszej atmosferze.
Ze wszystkich około hip-hopowych koncertów (a tych w tegorocznym line-upie było całkiem sporo) numerem jeden był zdecydowanie występ formacji Young Fathers. Po genialnym albumie "Cocoa Sugar" wydanym w marcu tego roku Szkoci zaprezentowali jeszcze lepszy występ na żywo. Trójka niesamowicie charyzmatycznych wokalistów uzupełniona o dźwięki żywej perkusji stworzyli niesamowicie transowe widowisko i na godzinę przenieśli nas w świat Brytyjskiego hip-hopowego podziemia. Żałować można jedynie, że tak świetna kapela pojawiła się na dopiero trzeciej co do wielkości scenie. Dla tych, którzy na tegorocznym Openerze z Young Fathers się minęli, dobra wiadomość jest taka, że muzycy pojawią się w Polsce także w przyszłym roku - w marcu pojawią się razem z Florence + the Machine w łódzkiej Atlas Arenie.
Rozczarowania? Tych było na szczęście zaskakująco mało. Największe z nich to z całą pewnością występ Kali Uchis, która ani trochę nie potrafiła przełożyć świetnie brzmiących na płycie utworów na warunki koncertowe. Czasami wydawało się, że bardziej skupia się na tańcu na scenie niż śpiewaniu. Na minus niestety zapisać trzeba także pierwszy po ponad rocznej przerwie występ Dawida Podsiadło. Muzyk kilka tygodni temu powrócił niezwykle przebojowym singlem "Małomiasteczkowy", zwiastującym nową płytę. Trzeci album artysty ma być bardziej taneczny i energetyczny od dwóch poprzednich i było to bardzo mocno słychać podczas koncertu na Openerze. Trzeba jednak powiedzieć, że o ile nowe utwory (poza Miałomiasteczkowym pojawił się także drugi niepublikowany wcześniej utwór) broniły się bardzo dobrze, to zmienione wersje utworów z poprzednich płyt były absolutnie nietrafione, a nowe podkłady zalatywały pisanymi na kolanie tuż przed koncertem. Równie klimatycznie, jak na poprzednich płytach Podsiadło było właściwie tylko podczas utworu "Bóg" z repertuaru T.Love.
Szkoda było również odwołanego koncertu zespołu Glass Animals. Grupa z Oxfordu pierwszego dnia festiwalu udostępniła informacje o odwołanych koncertach w Polsce, na Słowacji oraz w Hiszpanii. Pamiętając jednak odwołany koncert Modest Mouse w roku 2013 i ich ponowne zaproszenie rok później niesamowicie mocno czekam na przyszłoroczną edycję Openera. Ta odbędzie się między 3 a 6 lipca 2019 roku i trzymam kciuki, by w line-upie znalazło się miejsce także dla Glass Animals.
Hubert Jóskowiak