OFF Festiwal 2022
KATEGORIA: Muzyka
OFF Festival 2022: dobrze tu wrócić
Trzy lata czekania na 15. edycję katowickiej imprezy były bowiem okresem dość burzliwym, który nieco nadwyrężył zaufanie co bardziej zagorzałych fanów muzycznej alternatywy do dyrektora artystycznego festiwalu, Artura Rojka i reszty ekipy organizatorskiej. Jak wypadł OFF Festival 2022 i czy obawy publiczności były słuszne?
OFF Festival 2022 – obawy były spore
Owo wzburzenie nie wynikało, rzecz jasna, z przenoszenia 15. odsłony OFF-a na kolejne lata, na co organizatorzy wpływu nie mieli. Nikt też nie obwiniał Rojka za to, że w ciągu ponad dwóch pandemicznych lat z line-upu wypadali artyści, na których wiele osób czekało, a którzy w międzyczasie zmienili swoje koncertowe plany – między innymi Mac DeMarco czy Rina Sawayama. Jest to, jak w jednym z wywiadów na przełomie lipca i sierpnia stwierdził sam Rojek, aktualna festiwalowa rzeczywistość, z którą mierzą się obecnie organizatorzy wszystkich festiwali.
Niemałe kontrowersje wzbudził jednak kierunek, jaki w międzyczasie obrali organizatorzy. Najpierw w zeszłym roku w Katowicach zamiast tradycyjnego OFF-a – którego zorganizowanie z oczywistych względów było, tak czy inaczej, niemożliwe – przygotowano OFF Country Club z line-upem, zdaniem wielu osób, do OFF-a dość nieprzystającym. Następnie zaufanie stałych bywalców Katowic nadwyrężano kolejnymi ogłoszeniami – Bedoes, Dziarma, nadal często postrzegany jako symbol muzycznego kiczu Papa Dance czy pełniący rolę headlinera Mura Masa to tylko te, które wzbudzały największe emocje.
Do tego doszły też kwestie pozamuzyczne – pandemia, która, choć od pewnego czasu zeszła na drugi plan, nadal regularnie wpływa na to, czy któryś z artystów w ostatniej chwili nie będzie musiał odwołać swojego koncertu, strajki na europejskich lotniskach, czy wreszcie wojna w Ukrainie, przez którą – i tu znów odniosę się do słów wypowiedzianych przez samego Rojka – kilku już „zaklepanych” artystów zrezygnowało z udziału w festiwalu. Obawy były tym większe, że – pomijając już niezwykle pechową edycję tegorocznego Open’era – z odwołanymi na ostatnią chwilę koncertami mierzyli się także organizatorzy innych letnich festiwali – również odbywającego się w Katowicach Tauron Nowa Muzyka czy Pol’and’Rock Festival.
Pierwsze wrażenie jest najważniejsze – OFF Before i piątek
Biorąc pod uwagę powyższe okoliczności, niewątpliwie duże znaczenie miało pierwsze wrażenie, jakie na festiwalowiczach zrobi jubileuszowy OFF. I trzeba oddać organizatorom, że – niejako wracając do offowej tradycji – planując czwartkowy, odbywający się w różnych katowickich miejscówkach OFF Before, postarali się, by to było jak najlepsze. Choć sam niestety nie miałem okazji uczestniczyć w czwartkowych wydarzeniach, spotkałem się z wieloma entuzjastycznymi reakcjami po koncertach Alabaster de Plume w Willi Wojciecha Kilara czy grających w Kościele Ewangelicko-Augsburskim, prowadzonego przez saksofonistę Jerzego Mączyńskiego projektu Jerry & the Pelican System, oraz Eddiego Chacona, którego oszczędny, subtelny lo-fi soul porusza nie mniej niż popularny w latach 90., współtworzony przez niego hit „Would I Lie to You?”.
Przechodząc jednak do głównej części festiwalu, przyznam, że gdyby nie obiecująco zapowiadające się koncerty weekendowe, pewnie sam piątek wystarczyłby mi, by po ponad dwóch latach festiwalowej posuchy poczuć się spełnionym. Trudno mi wyobrazić sobie lepsze rozpoczęcie sierpniowego weekendu z muzyką na żywo niż koncerty Oysterboy (Piotr Kołodyński sam stwierdził, że śpiewa „ody do lata”) i urodzonej w Portugalii Dunki Eriki de Casier, której zmysłowe r’n’b przyciągnęło pod scenę eksperymentalną całkiem pokaźny tłum. Dalej było jeszcze lepiej. Co prawda poświęciłem koncert amerykańskiej grupy DIIV, wybierając z dwóch gitarowych zespołów grających zaraz po niej shoegaze’owych klasyków z Ride, ale tym samym mogłem zabawić się na świetnym koncercie Q, któremu polskie media poświęciły niewiele uwagi. Pochodzący z Florydy 23-latek dzięki rodzicom od małego chłonął nagrania z lat 70. i 80. i – co tu dużo mówić – słuchać to w jego muzyce. Swoją energią i osobowością Q momentalnie zdobył publiczność, a jego czerpiące zarówno z dokonań Michaela Jacksona i Prince’a, jak i nu-soulu show doskonale sprawdziło się jako wprowadzająca w weekend impreza. Polecam mieć tego artystę na oku, bo nie zdziwię się, jeśli za jakiś czas będzie o nim głośno.
Znakomitych koncertów w piątek było oczywiście więcej – żeby wymienić tu choćby występy ukraińskiej raperki Alyony Alyony, Brytyjczyków ze Squid, psychodelicznego Altın Gün czy kultowej grupy feministycznego punka, Bikini Kill, które, co dla mnie było miłym zaskoczeniem, świetnie przywołały ducha amerykańskiego gitarowego undergroundu lat 90. Słyszałem też, że główną scenę nieźle rozbujał Mura Masa. „Słyszałem”, bo sam w tym czasie słuchałem perkusisty Makaya McCravena, który wraz z towarzyszącymi mu De’seanem Jonesem na instrumentach dętych i Juniusem Paulem na basie przez niemal 1,5 godziny dawał jazzowy popis. Najlepszą wizytówką tego koncertu był bis i trwający dobre kilka minut aplauz publiczności, którym chyba nawet sami muzycy byli zaskoczeni.
Sobota, czyli nie tylko Iggy Pop
Zgodnie z przewidywaniami drugi dzień katowickiej imprezy upłynął w oczekiwaniu na koncert Iggy Popa, co dało się odczuć od razu po otworzeniu festiwalowej bramy – z okazji jubileuszu 15-lecia OFFa pomalowanej tym razem na złoto. Prawdę mówiąc, nie pamiętam, by podczas czterech edycji OFFa, na których wcześniej byłem, kiedykolwiek do Doliny Trzech Stawów zjechały się takie tłumy, jak w sobotę. Tych, którzy do Katowic dotarli, ojciec chrzestny punk rocka sowicie wynagrodził półtoragodzinnym koncertem. Co prawda muzyk podczas tegorocznej trasy koncertowej promuje swoje ostatnie wydawnictwo, czyli wydany w 2019 roku, mieszający rock z jazzem i ambientem, album „Free”, jednak ewentualne obawy o to, że będzie zbyt melancholijnie, zostały rozwiane wraz z wbiegnięciem Iggy’ego na scenę i pierwszymi dźwiękami „Five Foot One”. Nie zabrakło agresywnych utworów z repertuaru The Stooges (m.in. „I Wanna Be Your Dog”, „Search and Destroy”) oraz hitów z płyt „Idiot” i „Lust for Life”, a nieliczne, ambientowe momenty zadumy szybko było ucinane przez muzyka hasłami w stylu: Ok, let’s have fun! Warto też podkreślić rolę towarzyszących głównemu bohaterowi instrumentalistów – przede wszystkim trębacza, Lerona Thomasa, dzięki któremu możliwe było nie tylko zagranie „jazzujących” utworów z „Free”, ale także zachowanie oryginalnego ducha dzikiej twórczości The Stooges (ktoś jeszcze pamięta, że „Funhouse” nie tylko było kamieniem milowym dla punka i hard rocka, ale też było opisywane jako punk-jazz?).
Nieco w cieniu największego sobotniego wydarzenia miały miejsce świetne koncerty innych wykonawców – między innymi polskich Kwiatów, duetów Kacperczyk i Oxford Drama czy Blokowiska oraz zagranicznych: Dry Cleaning, Molchat Doma, The Armed, MYD (Live Band) i pochodzącej z Nigru, grającej tzw. saharyjskiego, elektrycznego bluesa grupy Mdou Moctar. I tylko żal, że znakomity koncert tej ostatniej grupy pokrywał się z (podobno równie dobrym – wierzę na słowo!) występem pakistańsko-polsko-brytyjskiej, jazzowej grupy Jaubi – wydającej płyty zresztą w naszej rodzimej wytwórni Astigmatic Records. Z drugiej strony, trudno chyba o lepszą wizytówkę festiwalu niż dwa, pokrywające się ze sobą znakomite gigi.
Gdybym jednak miał wskazać na najlepszy, obok Iggy Popa, sobotni koncert, postawiłbym na Arooj Aftab, która wraz z towarzyszącymi muzykami – na skrzypcach Darianem Donovanem Thomasem i Gyanem Rileyem na gitarze – wypadła po prostu zjawiskowo. Lekkość i pewność, z jakimi wyśpiewywała pieśni z płyty „Vulture Prince” – nieco bardziej niż na albumie skierowane w stronę pakistańskiego folku niż jazzu – długimi momentami zwalały z nóg. A przechadzając się po scenie z kieliszkiem wina w ręku podczas solówek instrumentalistów, artystka sprawiała, że całość nabierała jeszcze bardziej naturalnego i intymnego charakteru.
Polskie kontrowersje
Ostatni dzień festiwalu najbardziej ze wszystkich upłynął pod znakiem polskiej muzyki. Niedzielę rozpoczęły koncerty bardzo dobrego Midsommar oraz grupy Franek Warzywa i Młody Budda, która najpierw zawładnęła sceną T Tent, a następnie, późnym wieczorem niemalże rozsadziła kameralną scenę Dr Martens. Jednym z głównych – dla jednych pozytywnych, dla innych negatywnych – wydarzeń tego dnia był koncert Bedoesa, którego energetyczny rap zgromadził pod sceną główną pokaźne grono osób. I nawet jeśli na dużą publiczność złożyli się nie tylko młodzi fani Bedoesa, ale też ich opiekunowie i osoby, które na koncert przyszły z ciekawości, tłum i tak robił wrażenie. Sam raper wypadł dobrze i szczerze, nie siląc się na umizgi w stronę tej części publiczności, dla której jego obecność na festiwalu była bluźniercza względem OFF-a.
Kontynuując wątek rodzimy, przejdźmy do Papa Dance – zespołu, który przez jednych postrzegany jest jako polski, nie gorszy niż zachodnie Duran Duran czy Classix Nouveaux przedstawiciel synth popu i new romantic lat 80., a przez innych synonim ówczesnego muzycznego kiczu i prekursor przeklętego disco polo. W Katowicach grupa w całości wykonała kultowy album „Poniżej krytyki” z 1986 roku. Nie wiem, czy koncert Papa Dance będzie za kilka-kilkanaście lat wspominany na równi z pamiętnym występem na OFF-ie Zbigniewa Wodeckiego, ale z pewnością przyjazd grupy nie okazał się, jak niektórzy wieścili, niewypałem. Paweł Stasiak niewątpliwie ma osobowość prawdziwego frontmana, a najlepszym świadectwem dla tego koncertu niech będzie fakt, że pod główną sceną bawiły się zarówno osoby z sentymentem wspominające młodość w latach 80. oraz wychowani na recenzjach Porcysa millenialsi, jak i nastolatkowie, którzy kilka godzin wcześniej rozkręcali pogo na Bedoesie.
Z dziennikarskiego obowiązku odnotujmy obecność zagranicznych wykonawców, którzy zaprezentowali się w niedzielę. Wystąpili między innymi raper Central Cee, elektroniczny duet Charlotte Adigery & Bolis Pupul, gitarowe Yard Act, przedstawiciel nowego brytyjskiego jazzu Kamaal Williams czy Natalie Bergman, która na scenie T Tent wyśpiewywała swoje chrześcijańskie, psychodeliczno-gospelowe hymny. Koncertowi Bergman nie sposób było odmówić uroku i jakości, szkoda jednak, że Amerykanka w europejską trasę nie wzięła całego zespołu (na scenie towarzyszył jej jedynie gitarzysta i klawiszowiec, Mark Noseworthy), tym samym zmuszając się do puszczania części instrumentów z taśmy. Czy było to spowodowane oszczędnościami finansowymi, względami bezpieczeństwa czy zwyczajnie wygodą? Trudno powiedzieć. Pewien niedosyt pozostał, choć doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że w obecnych czasach logistyka międzynarodowych tras koncertowych może być skomplikowana. Mocnym akcentem zamykającym OFF Festival 2022 na głównej scenie był koncert Metronomy, którzy również nie zawiedli. Zresztą trudno, żeby było inaczej, bo Brytyjczycy to koncertowi weterani, a klasyki z płyt „The English Riviera” i „Love Letters” na letnim festiwalu po prostu nie mogą zabrzmieć źle.
„It’s good to be back”
Co zostaje po dwóch tygodniach po OFFie w głowie? Festiwalowa relacja wyszła dość obszerna, więc chyba całkiem sporo. Trzeba co prawda zwrócić uwagę na niedociągnięcia organizacyjne (brak zadaszenia strefy gastro na polu namiotowym, brak informacji w aplikacji mobilnej o godzinie zamknięcia terenu festiwalu, co skutkowało tym, że część osób ni zdążyła uzyskać zwrotu kaucji za wielorazowy kubek, czy wreszcie tylko jeden kurek z wodą pitną, co przy piątkowych upałach było ogromną niedogodnością), ale poza tym było wszystko to, za co na przestrzeni lat pokochaliśmy OFF Festival: gwiazdy i nadzieje muzycznej alternatywy, otwartość, nawet mimo sobotnich tłumów kameralna atmosfera, ciekawe spotkania w kawiarni literackiej, różnorodne propozycje gastronomiczne, wreszcie ta wywołująca kontrowersje odwaga Artura Rojka przełamującego kolejne offowe schematy. Chciałoby się tekst zakończyć bardziej oryginalnie, ale co zrobić, gdy jedyne, co przychodzi do głowy, to zacytowanie tytułu piosenki Metronomy: „It’s good to be back”!
Wszystkie zdjęcia należą do SpontanProductions / OFF Festival
Trzy lata czekania na 15. edycję katowickiej imprezy były bowiem okresem dość burzliwym, który nieco nadwyrężył zaufanie co bardziej zagorzałych fanów muzycznej alternatywy do dyrektora artystycznego festiwalu, Artura Rojka i reszty ekipy organizatorskiej. Jak wypadł OFF Festival 2022 i czy obawy publiczności były słuszne?
OFF Festival 2022 – obawy były spore
Owo wzburzenie nie wynikało, rzecz jasna, z przenoszenia 15. odsłony OFF-a na kolejne lata, na co organizatorzy wpływu nie mieli. Nikt też nie obwiniał Rojka za to, że w ciągu ponad dwóch pandemicznych lat z line-upu wypadali artyści, na których wiele osób czekało, a którzy w międzyczasie zmienili swoje koncertowe plany – między innymi Mac DeMarco czy Rina Sawayama. Jest to, jak w jednym z wywiadów na przełomie lipca i sierpnia stwierdził sam Rojek, aktualna festiwalowa rzeczywistość, z którą mierzą się obecnie organizatorzy wszystkich festiwali.
Niemałe kontrowersje wzbudził jednak kierunek, jaki w międzyczasie obrali organizatorzy. Najpierw w zeszłym roku w Katowicach zamiast tradycyjnego OFF-a – którego zorganizowanie z oczywistych względów było, tak czy inaczej, niemożliwe – przygotowano OFF Country Club z line-upem, zdaniem wielu osób, do OFF-a dość nieprzystającym. Następnie zaufanie stałych bywalców Katowic nadwyrężano kolejnymi ogłoszeniami – Bedoes, Dziarma, nadal często postrzegany jako symbol muzycznego kiczu Papa Dance czy pełniący rolę headlinera Mura Masa to tylko te, które wzbudzały największe emocje.
Do tego doszły też kwestie pozamuzyczne – pandemia, która, choć od pewnego czasu zeszła na drugi plan, nadal regularnie wpływa na to, czy któryś z artystów w ostatniej chwili nie będzie musiał odwołać swojego koncertu, strajki na europejskich lotniskach, czy wreszcie wojna w Ukrainie, przez którą – i tu znów odniosę się do słów wypowiedzianych przez samego Rojka – kilku już „zaklepanych” artystów zrezygnowało z udziału w festiwalu. Obawy były tym większe, że – pomijając już niezwykle pechową edycję tegorocznego Open’era – z odwołanymi na ostatnią chwilę koncertami mierzyli się także organizatorzy innych letnich festiwali – również odbywającego się w Katowicach Tauron Nowa Muzyka czy Pol’and’Rock Festival.
Pierwsze wrażenie jest najważniejsze – OFF Before i piątek
Biorąc pod uwagę powyższe okoliczności, niewątpliwie duże znaczenie miało pierwsze wrażenie, jakie na festiwalowiczach zrobi jubileuszowy OFF. I trzeba oddać organizatorom, że – niejako wracając do offowej tradycji – planując czwartkowy, odbywający się w różnych katowickich miejscówkach OFF Before, postarali się, by to było jak najlepsze. Choć sam niestety nie miałem okazji uczestniczyć w czwartkowych wydarzeniach, spotkałem się z wieloma entuzjastycznymi reakcjami po koncertach Alabaster de Plume w Willi Wojciecha Kilara czy grających w Kościele Ewangelicko-Augsburskim, prowadzonego przez saksofonistę Jerzego Mączyńskiego projektu Jerry & the Pelican System, oraz Eddiego Chacona, którego oszczędny, subtelny lo-fi soul porusza nie mniej niż popularny w latach 90., współtworzony przez niego hit „Would I Lie to You?”.
Przechodząc jednak do głównej części festiwalu, przyznam, że gdyby nie obiecująco zapowiadające się koncerty weekendowe, pewnie sam piątek wystarczyłby mi, by po ponad dwóch latach festiwalowej posuchy poczuć się spełnionym. Trudno mi wyobrazić sobie lepsze rozpoczęcie sierpniowego weekendu z muzyką na żywo niż koncerty Oysterboy (Piotr Kołodyński sam stwierdził, że śpiewa „ody do lata”) i urodzonej w Portugalii Dunki Eriki de Casier, której zmysłowe r’n’b przyciągnęło pod scenę eksperymentalną całkiem pokaźny tłum. Dalej było jeszcze lepiej. Co prawda poświęciłem koncert amerykańskiej grupy DIIV, wybierając z dwóch gitarowych zespołów grających zaraz po niej shoegaze’owych klasyków z Ride, ale tym samym mogłem zabawić się na świetnym koncercie Q, któremu polskie media poświęciły niewiele uwagi. Pochodzący z Florydy 23-latek dzięki rodzicom od małego chłonął nagrania z lat 70. i 80. i – co tu dużo mówić – słuchać to w jego muzyce. Swoją energią i osobowością Q momentalnie zdobył publiczność, a jego czerpiące zarówno z dokonań Michaela Jacksona i Prince’a, jak i nu-soulu show doskonale sprawdziło się jako wprowadzająca w weekend impreza. Polecam mieć tego artystę na oku, bo nie zdziwię się, jeśli za jakiś czas będzie o nim głośno.
Znakomitych koncertów w piątek było oczywiście więcej – żeby wymienić tu choćby występy ukraińskiej raperki Alyony Alyony, Brytyjczyków ze Squid, psychodelicznego Altın Gün czy kultowej grupy feministycznego punka, Bikini Kill, które, co dla mnie było miłym zaskoczeniem, świetnie przywołały ducha amerykańskiego gitarowego undergroundu lat 90. Słyszałem też, że główną scenę nieźle rozbujał Mura Masa. „Słyszałem”, bo sam w tym czasie słuchałem perkusisty Makaya McCravena, który wraz z towarzyszącymi mu De’seanem Jonesem na instrumentach dętych i Juniusem Paulem na basie przez niemal 1,5 godziny dawał jazzowy popis. Najlepszą wizytówką tego koncertu był bis i trwający dobre kilka minut aplauz publiczności, którym chyba nawet sami muzycy byli zaskoczeni.
Sobota, czyli nie tylko Iggy Pop
Zgodnie z przewidywaniami drugi dzień katowickiej imprezy upłynął w oczekiwaniu na koncert Iggy Popa, co dało się odczuć od razu po otworzeniu festiwalowej bramy – z okazji jubileuszu 15-lecia OFFa pomalowanej tym razem na złoto. Prawdę mówiąc, nie pamiętam, by podczas czterech edycji OFFa, na których wcześniej byłem, kiedykolwiek do Doliny Trzech Stawów zjechały się takie tłumy, jak w sobotę. Tych, którzy do Katowic dotarli, ojciec chrzestny punk rocka sowicie wynagrodził półtoragodzinnym koncertem. Co prawda muzyk podczas tegorocznej trasy koncertowej promuje swoje ostatnie wydawnictwo, czyli wydany w 2019 roku, mieszający rock z jazzem i ambientem, album „Free”, jednak ewentualne obawy o to, że będzie zbyt melancholijnie, zostały rozwiane wraz z wbiegnięciem Iggy’ego na scenę i pierwszymi dźwiękami „Five Foot One”. Nie zabrakło agresywnych utworów z repertuaru The Stooges (m.in. „I Wanna Be Your Dog”, „Search and Destroy”) oraz hitów z płyt „Idiot” i „Lust for Life”, a nieliczne, ambientowe momenty zadumy szybko było ucinane przez muzyka hasłami w stylu: Ok, let’s have fun! Warto też podkreślić rolę towarzyszących głównemu bohaterowi instrumentalistów – przede wszystkim trębacza, Lerona Thomasa, dzięki któremu możliwe było nie tylko zagranie „jazzujących” utworów z „Free”, ale także zachowanie oryginalnego ducha dzikiej twórczości The Stooges (ktoś jeszcze pamięta, że „Funhouse” nie tylko było kamieniem milowym dla punka i hard rocka, ale też było opisywane jako punk-jazz?).
Nieco w cieniu największego sobotniego wydarzenia miały miejsce świetne koncerty innych wykonawców – między innymi polskich Kwiatów, duetów Kacperczyk i Oxford Drama czy Blokowiska oraz zagranicznych: Dry Cleaning, Molchat Doma, The Armed, MYD (Live Band) i pochodzącej z Nigru, grającej tzw. saharyjskiego, elektrycznego bluesa grupy Mdou Moctar. I tylko żal, że znakomity koncert tej ostatniej grupy pokrywał się z (podobno równie dobrym – wierzę na słowo!) występem pakistańsko-polsko-brytyjskiej, jazzowej grupy Jaubi – wydającej płyty zresztą w naszej rodzimej wytwórni Astigmatic Records. Z drugiej strony, trudno chyba o lepszą wizytówkę festiwalu niż dwa, pokrywające się ze sobą znakomite gigi.
Gdybym jednak miał wskazać na najlepszy, obok Iggy Popa, sobotni koncert, postawiłbym na Arooj Aftab, która wraz z towarzyszącymi muzykami – na skrzypcach Darianem Donovanem Thomasem i Gyanem Rileyem na gitarze – wypadła po prostu zjawiskowo. Lekkość i pewność, z jakimi wyśpiewywała pieśni z płyty „Vulture Prince” – nieco bardziej niż na albumie skierowane w stronę pakistańskiego folku niż jazzu – długimi momentami zwalały z nóg. A przechadzając się po scenie z kieliszkiem wina w ręku podczas solówek instrumentalistów, artystka sprawiała, że całość nabierała jeszcze bardziej naturalnego i intymnego charakteru.
Polskie kontrowersje
Ostatni dzień festiwalu najbardziej ze wszystkich upłynął pod znakiem polskiej muzyki. Niedzielę rozpoczęły koncerty bardzo dobrego Midsommar oraz grupy Franek Warzywa i Młody Budda, która najpierw zawładnęła sceną T Tent, a następnie, późnym wieczorem niemalże rozsadziła kameralną scenę Dr Martens. Jednym z głównych – dla jednych pozytywnych, dla innych negatywnych – wydarzeń tego dnia był koncert Bedoesa, którego energetyczny rap zgromadził pod sceną główną pokaźne grono osób. I nawet jeśli na dużą publiczność złożyli się nie tylko młodzi fani Bedoesa, ale też ich opiekunowie i osoby, które na koncert przyszły z ciekawości, tłum i tak robił wrażenie. Sam raper wypadł dobrze i szczerze, nie siląc się na umizgi w stronę tej części publiczności, dla której jego obecność na festiwalu była bluźniercza względem OFF-a.
Kontynuując wątek rodzimy, przejdźmy do Papa Dance – zespołu, który przez jednych postrzegany jest jako polski, nie gorszy niż zachodnie Duran Duran czy Classix Nouveaux przedstawiciel synth popu i new romantic lat 80., a przez innych synonim ówczesnego muzycznego kiczu i prekursor przeklętego disco polo. W Katowicach grupa w całości wykonała kultowy album „Poniżej krytyki” z 1986 roku. Nie wiem, czy koncert Papa Dance będzie za kilka-kilkanaście lat wspominany na równi z pamiętnym występem na OFF-ie Zbigniewa Wodeckiego, ale z pewnością przyjazd grupy nie okazał się, jak niektórzy wieścili, niewypałem. Paweł Stasiak niewątpliwie ma osobowość prawdziwego frontmana, a najlepszym świadectwem dla tego koncertu niech będzie fakt, że pod główną sceną bawiły się zarówno osoby z sentymentem wspominające młodość w latach 80. oraz wychowani na recenzjach Porcysa millenialsi, jak i nastolatkowie, którzy kilka godzin wcześniej rozkręcali pogo na Bedoesie.
Z dziennikarskiego obowiązku odnotujmy obecność zagranicznych wykonawców, którzy zaprezentowali się w niedzielę. Wystąpili między innymi raper Central Cee, elektroniczny duet Charlotte Adigery & Bolis Pupul, gitarowe Yard Act, przedstawiciel nowego brytyjskiego jazzu Kamaal Williams czy Natalie Bergman, która na scenie T Tent wyśpiewywała swoje chrześcijańskie, psychodeliczno-gospelowe hymny. Koncertowi Bergman nie sposób było odmówić uroku i jakości, szkoda jednak, że Amerykanka w europejską trasę nie wzięła całego zespołu (na scenie towarzyszył jej jedynie gitarzysta i klawiszowiec, Mark Noseworthy), tym samym zmuszając się do puszczania części instrumentów z taśmy. Czy było to spowodowane oszczędnościami finansowymi, względami bezpieczeństwa czy zwyczajnie wygodą? Trudno powiedzieć. Pewien niedosyt pozostał, choć doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że w obecnych czasach logistyka międzynarodowych tras koncertowych może być skomplikowana. Mocnym akcentem zamykającym OFF Festival 2022 na głównej scenie był koncert Metronomy, którzy również nie zawiedli. Zresztą trudno, żeby było inaczej, bo Brytyjczycy to koncertowi weterani, a klasyki z płyt „The English Riviera” i „Love Letters” na letnim festiwalu po prostu nie mogą zabrzmieć źle.
„It’s good to be back”
Co zostaje po dwóch tygodniach po OFFie w głowie? Festiwalowa relacja wyszła dość obszerna, więc chyba całkiem sporo. Trzeba co prawda zwrócić uwagę na niedociągnięcia organizacyjne (brak zadaszenia strefy gastro na polu namiotowym, brak informacji w aplikacji mobilnej o godzinie zamknięcia terenu festiwalu, co skutkowało tym, że część osób ni zdążyła uzyskać zwrotu kaucji za wielorazowy kubek, czy wreszcie tylko jeden kurek z wodą pitną, co przy piątkowych upałach było ogromną niedogodnością), ale poza tym było wszystko to, za co na przestrzeni lat pokochaliśmy OFF Festival: gwiazdy i nadzieje muzycznej alternatywy, otwartość, nawet mimo sobotnich tłumów kameralna atmosfera, ciekawe spotkania w kawiarni literackiej, różnorodne propozycje gastronomiczne, wreszcie ta wywołująca kontrowersje odwaga Artura Rojka przełamującego kolejne offowe schematy. Chciałoby się tekst zakończyć bardziej oryginalnie, ale co zrobić, gdy jedyne, co przychodzi do głowy, to zacytowanie tytułu piosenki Metronomy: „It’s good to be back”!
Witold Regulski
Wszystkie zdjęcia należą do SpontanProductions / OFF Festival