„Pętliczek” Piotra Brencza
KATEGORIA: Kultura
Recencja „Pętliczka” Piotra Brencza
Michalina Janas
Pokolenie Y i Z, pomimo wyraźnych różnic, spotyka się w tym samym rogu pokoju, czyli tam, gdzie huczy samotność i wizja przesiedzianego życia. W takim miejscu poznajemy również głównego bohatera książki „Pętliczek” – Piotra. Jednak zanim odkryję karty, na jakie postawił Piotr, żeby na imprezie znajomych zakwitnąć jako (zasięgnę tu słowa z łaciny XXI wieku) „wallflower”, przedstawię psychologiczną walkę ze światem, która należy do zoomersów, jak i ich trochę starszego rodzeństwa.
Przełamywanie pokoleniowych traum to trademark millenialsów, jak i post-millenialsów. Oczywiście autorefleksja, samoświadomość, chęć włożenia pracy w zmianę zakorzenionych w naszej głowie schematów – to wszystko godne jest chwały. Jednak na tej gladiatorskiej arenie pokolenia tik tokerów i life coachy z Instagrama, walka toczy się tylko między kilkoma dzielnymi mocarzami, odważnie wbijającymi ostrza w toksyczne schematy przywiązań, niebezpieczne relacje z alkoholem czy nieakceptację własnego wyglądu. Jeszcze mniej z nich wychodzi z walki wygranym. Dług, który zaciągnęli nasi przodkowie jest trudny do spłacenia. I nie mówię tu o wysokich cenach sesji terapeutycznych czy lekach pozwalających funkcjonować w normatywny sposób. Chodzi o nadzieję, czyli chyba najrzadszy surowiec spotykany w Polsce 2022 roku (nie tylko w Polsce, ale na całym świecie), realnie budujący naszą przyszłość. Od posiadania nadziei zaczyna się zmiana na lepsze. O tym jest dla mnie „Pętliczek” Piotra Brencza.
Piotr cierpi na ogromnydeficyt nadziei. Jego życie składa się z cyklicznej tułaczki od punktu A do punktu B – w pracy jednak nie ścina głów chimerom, bo te nawet nie zwracają na niego uwagi, a w domu wierna Penelopa w ogóle wierna nie jest i planuje odejść od swojego antyherosa. W ciele Piotra nie ma nawet jednego atomu, który byłby gotów zmienić kurs tej beznadziejnej tułaczki. Możliwe, że nie ma tego w DNA – gdy poznajemy dziadka Piotra, który przyszedł złożyć mu życzenia z okazji imienin, dowiadujemy się, że wnuk jest dokładną jego kalką. Obydwaj stoją na balkonie i patrzą na roztaczający się przed nimi widok postkomunistycznego blokowiska, a odbijana między nimi piłeczka słowna nie ma w sobie żadnego ładunku emocji ani nawet energii. Dziadek akceptuje życie takim jakie jest i nie zmienia w nim nic, chyba że już naprawdę musi – od zmian jest babcia. U Piotra od zmian była Honorata, ale ta po wakacjach spędzonych razem z nim w Portugalii kończy kilkuletni, wydawałoby się stabilny, związek i wyprowadza się.
Piotr na początku nic z tego nie rozumie, próbuje odreagować, pijąc i uprawiając bezemocjonalny seks. Po drodze nawet wpadł w jakąś relację, ale ta szybko zwiędła. Nie potrafi sam wyciągnąć się z tej beznadziejnej spirali niespełnionych oczekiwań wobec siebie i najbliższych. Myślę, że kryzys ten wywołany był nie tylko odejściem Honoraty, choć było to na pewno bardzo trudne, ale głównie skłonnościami zachowawczymi Piotra, które odziedziczył razem z kredensem i porcelaną po swojej najbliższej rodzinie. Wracam tutaj do drugiego akapitu tej recenzji i podkreślić chcę, jak bardzo sztywne schematy zachowań potrafią rozregulować umiejętności życia codziennego – szczególnie w momencie, gdy nadchodzi kryzys. Piotr jest dla mnie postacią, która jest bardzo mało świadoma skutków swojego zachowania na otoczenie i przez to powiela wiele błędów rujnujących relacje nie tylko romantyczne, ale też z sobą samym.
Ku mojej uciesze nasz nieudany Odyseusz postanawia pójść na terapię. Zalążek nadziei zasiał się w nim po rozmowie z najbliższym kumplem. A może nie? Może sam Piotr znalazł w sobie siłę zmiany swojego DNA, które utkane zostało z białkowych nici przez emocjonalną niedostępność i bezsilność. Raczej chcę wierzyć w to drugie, bo to daje wszystkim czytającym nadzieję – mi też dało. Książkę zaczęłam z dużym niepokojem w sercu i ciężarem na piersi. Trudno było wziąć głęboki oddech, gdy tyle sytuacji, zachowań głównego bohatera książki jest znane z autopsji. Przeprawa przez pierwszą część historii była trudna, przygnębiająca, lecz prawdziwa. Tak wygląda czasem życie, lecz nie musi do końca naszych dni. Piotr znalazł w sobie bunt, żeby zmienić rzeczywistość, którą głównie sam kreował. Nadzieja dała narodziny odwadze. „Pętliczka” kończymy z gorzkim uśmiechem na ustach – siłę sprawczą mamy w rękach, lecz żeby nauczyć się z niej korzystać musimy się jeszcze dużo nauczyć. Jednak gra jest warta świeczki.
Michalina Janas
Pokolenie Y i Z, pomimo wyraźnych różnic, spotyka się w tym samym rogu pokoju, czyli tam, gdzie huczy samotność i wizja przesiedzianego życia. W takim miejscu poznajemy również głównego bohatera książki „Pętliczek” – Piotra. Jednak zanim odkryję karty, na jakie postawił Piotr, żeby na imprezie znajomych zakwitnąć jako (zasięgnę tu słowa z łaciny XXI wieku) „wallflower”, przedstawię psychologiczną walkę ze światem, która należy do zoomersów, jak i ich trochę starszego rodzeństwa.
Przełamywanie pokoleniowych traum to trademark millenialsów, jak i post-millenialsów. Oczywiście autorefleksja, samoświadomość, chęć włożenia pracy w zmianę zakorzenionych w naszej głowie schematów – to wszystko godne jest chwały. Jednak na tej gladiatorskiej arenie pokolenia tik tokerów i life coachy z Instagrama, walka toczy się tylko między kilkoma dzielnymi mocarzami, odważnie wbijającymi ostrza w toksyczne schematy przywiązań, niebezpieczne relacje z alkoholem czy nieakceptację własnego wyglądu. Jeszcze mniej z nich wychodzi z walki wygranym. Dług, który zaciągnęli nasi przodkowie jest trudny do spłacenia. I nie mówię tu o wysokich cenach sesji terapeutycznych czy lekach pozwalających funkcjonować w normatywny sposób. Chodzi o nadzieję, czyli chyba najrzadszy surowiec spotykany w Polsce 2022 roku (nie tylko w Polsce, ale na całym świecie), realnie budujący naszą przyszłość. Od posiadania nadziei zaczyna się zmiana na lepsze. O tym jest dla mnie „Pętliczek” Piotra Brencza.
Piotr cierpi na ogromnydeficyt nadziei. Jego życie składa się z cyklicznej tułaczki od punktu A do punktu B – w pracy jednak nie ścina głów chimerom, bo te nawet nie zwracają na niego uwagi, a w domu wierna Penelopa w ogóle wierna nie jest i planuje odejść od swojego antyherosa. W ciele Piotra nie ma nawet jednego atomu, który byłby gotów zmienić kurs tej beznadziejnej tułaczki. Możliwe, że nie ma tego w DNA – gdy poznajemy dziadka Piotra, który przyszedł złożyć mu życzenia z okazji imienin, dowiadujemy się, że wnuk jest dokładną jego kalką. Obydwaj stoją na balkonie i patrzą na roztaczający się przed nimi widok postkomunistycznego blokowiska, a odbijana między nimi piłeczka słowna nie ma w sobie żadnego ładunku emocji ani nawet energii. Dziadek akceptuje życie takim jakie jest i nie zmienia w nim nic, chyba że już naprawdę musi – od zmian jest babcia. U Piotra od zmian była Honorata, ale ta po wakacjach spędzonych razem z nim w Portugalii kończy kilkuletni, wydawałoby się stabilny, związek i wyprowadza się.
Piotr na początku nic z tego nie rozumie, próbuje odreagować, pijąc i uprawiając bezemocjonalny seks. Po drodze nawet wpadł w jakąś relację, ale ta szybko zwiędła. Nie potrafi sam wyciągnąć się z tej beznadziejnej spirali niespełnionych oczekiwań wobec siebie i najbliższych. Myślę, że kryzys ten wywołany był nie tylko odejściem Honoraty, choć było to na pewno bardzo trudne, ale głównie skłonnościami zachowawczymi Piotra, które odziedziczył razem z kredensem i porcelaną po swojej najbliższej rodzinie. Wracam tutaj do drugiego akapitu tej recenzji i podkreślić chcę, jak bardzo sztywne schematy zachowań potrafią rozregulować umiejętności życia codziennego – szczególnie w momencie, gdy nadchodzi kryzys. Piotr jest dla mnie postacią, która jest bardzo mało świadoma skutków swojego zachowania na otoczenie i przez to powiela wiele błędów rujnujących relacje nie tylko romantyczne, ale też z sobą samym.
Ku mojej uciesze nasz nieudany Odyseusz postanawia pójść na terapię. Zalążek nadziei zasiał się w nim po rozmowie z najbliższym kumplem. A może nie? Może sam Piotr znalazł w sobie siłę zmiany swojego DNA, które utkane zostało z białkowych nici przez emocjonalną niedostępność i bezsilność. Raczej chcę wierzyć w to drugie, bo to daje wszystkim czytającym nadzieję – mi też dało. Książkę zaczęłam z dużym niepokojem w sercu i ciężarem na piersi. Trudno było wziąć głęboki oddech, gdy tyle sytuacji, zachowań głównego bohatera książki jest znane z autopsji. Przeprawa przez pierwszą część historii była trudna, przygnębiająca, lecz prawdziwa. Tak wygląda czasem życie, lecz nie musi do końca naszych dni. Piotr znalazł w sobie bunt, żeby zmienić rzeczywistość, którą głównie sam kreował. Nadzieja dała narodziny odwadze. „Pętliczka” kończymy z gorzkim uśmiechem na ustach – siłę sprawczą mamy w rękach, lecz żeby nauczyć się z niej korzystać musimy się jeszcze dużo nauczyć. Jednak gra jest warta świeczki.