Masakrycznie dobre remedium
KATEGORIA:
Pamiętam wyraźnie pierwszą lekcję polskiego w liceum. Mieliśmy polonistę „starej daty”. Poza zwyczajowym wprowadzeniem do przedmiotu i zasad oceniania przedstawił nam również listę najczęściej obserwowanych przez niego błędów językowych, które zamierzał zapamiętale tępić. Poza klasycznymi przykładami pokroju „w każdym bądź razie” padła tam również uwaga odnośnie popularnych jego zdaniem wśród młodzieży określeń, które dla niego były oburzające. Wymienił wyjątkowo rażący go przypadek używania słowa „masakra” w znaczeniu pozytywnym jako coś wyjątkowo dobrego.
Co prawda zdarzyło mi się raz czy dwa usłyszeć określenie w stylu „masakrycznie dobre” w swoim życiu, ale w tamtym czasie nie spotykałam się z tym już od dłuższego czasu, uznałam więc to za pozostałość po slangu, który zdążył już wyjść z mody, choć nauczyciel tego nie zauważył. Nie przywiązywałam do tego większej wagi.
Czas jednak mijał, minęła szkoła wymagająca poprawnej polszczyzny, poznawałam nowych ludzi, czytałam nowe wpisy na forach, uczestniczyłam w kolejnych rozmowach… I nagle w ostatnich latach natrafiłam na coraz więcej przypadków słów użytych w mało słownikowo poprawny sposób.
Gdyby chcieć je zebrać i posortować według podobieństwa pod kątem skali „błędu” jaki prezentują, osobiście wyróżniłabym dwie kategorie: „prawie ci się udało” oraz „dzwoni, ale nie w tym kościele”.
Do pierwszej zaliczyć można użycia, które są poniekąd zbliżone do pierwotnego znaczenia. Określenie pierwszych przejawów jakiegoś zjawiska jako jego „pierwszych jaskółek” nie wydaje się takie rażące w kontekście pierwotnego „jedna jaskółka wiosny nie czyni”, a wręcz dla niektórych mogłoby być swoistym językowym rozszerzeniem. Z dużym prawdopodobieństwem w podobny sposób „kutasiki” określające dawniej frędzle zakańczające wszelakie sznurki lub zdobiące sakwy poprzez skojarzenie wizualne z innymi wiszącymi elementami z biegiem lat nabrały znaczenia mniej eleganckiego.
Druga kategoria jest nieco bardziej kłopotliwa. Weźmy dla przykładu słowo „remedium”. Skojarzyć się może komuś, kto ongiś słyszał lub czytał je w jakimś kontekście, że wyrażenie z tym słowem formułować się powinno „remedium na coś”, oraz że słowo to miało znaczenie pozytywne. Osoba taka, chcąc ubarwić nieco swą wypowiedź, postanawia go użyć, jednak skojarzenia okazują się zbyt ogólne i tak oto pogodna komedyjka, którą przyjemnie się ogląda, staje się „remedium na odprężenie”.
Oczywiście, można próbować się przyczepić, że przykład z drugiej kategorii niewiele odbiega od pierwszej, ale czy na pewno? Gdyby trzymać się dokładnego znaczenia, przykład z drugiej kategorii jest zaprzeczeniem tego, jaki wedle domniemań miał być komunikat – a jeśli byłoby to faktycznie celowe użycie, powstałby oksymoron, czyniący wypowiedź trudniejszą do zrozumienia.
Czyżbyśmy byli świadkami przekształcania się języka? Nie od dziś wiadomo, iż jest to twór „żywy”, a drobne zmiany wkradają się często niezauważone do naszych wypowiedzi, aż w końcu przyzwyczaimy się do nich dostatecznie, by przestać je postrzegać jako twory nowe, jednak czy takich zmian języka chcemy?
W wielu rozmowach o poprawnym użytkowaniu języka już uczestniczyłam i poznałam różne postawy, od hiperpoprawności aż po priorytetyzowanie komunikatywności - to było wyjątkowo ciekawą dla mnie opinią, osoby te (często językoznawcy) twierdziły, jakoby nie same słowa oraz ich formalne znaczenie były istotne, a sama zdolność skutecznego przekazania informacji, co przecież jest jedną z naczelnych funkcji języka.
Tylko, kiedy możemy stwierdzić, że komunikat został skutecznie przekazany? Jeśli by kompletnie zignorować słownik, skąd mamy wiedzieć, że rozumiemy te słowa tak samo? Jak wiele błędów komunikacyjnych pojawia się w codziennych rozmowach, tylko nie zwracamy na nie takiej uwagi? Czy w takim razie, jeśli czegoś nie widzimy - nie rzuca się w oczy dość, by nam zawadzać - to można uznać, że wszystko jest dobrze?
Jeśli jednak słowa nie mają znaczenia, a ich niedokładne użycie nie przeszkadza ludziom w funkcjonowaniu - jeśli ważny jest sam komunikat, po co używamy wyrazy wykraczające ponad jakiś umowny podstawowy słownik? Część ludzi niechybnie chce w ten sposób pokazać się od lepszej, mądrzejszej strony - czy celem zyskania szacunku ze strony ich otoczenia, czy chcąc podreperować własne ego, czy może dla obu tych rzeczy, zabieg ten przeprowadzony nierozważnie osiągnąć może efekt odwrotny, gdy trafi się ktoś, kto dane słowa faktycznie zna.
Przede wszystkim udziwnianie wypowiedzi na siłę nie ma na dłuższą metę większego sensu. Mając nadal w pamięci, że język ma być narzędziem do przekazania informacji, kombinowanie z nadawaniem zwykłym zdaniom ambitnego brzmienia może ten proces bez sensu utrudnić. Kiedy jeszcze doda się słowa błędnie użyte, łatwo uzyskać bełkot, który ani nie pozostawi dobrego wrażenia, ani nie spełni swojego zadania. Dość już, że słowa zmieniają swoje znaczenia w zależności od kontekstu, co samo w sobie utrudnia interpretację pewnych tekstów.
Wracając do przedstawionego przeze mnie podziału na kategorie. Zjawiska zaliczone do kategorii pierwszej są najczęstszym, najprostszym sposobem przekształcania się znaczeń słów. Są one jednak niejako świadome - orientujemy się, jakie było pierwotne znaczenie i jak powstało nowe. Tak jak neologizmy, rozbudowuje to język, dopasowuje go do aktualnych potrzeb jego użytkowników. Gorzej, gdy znaczenie degraduje przez niewiedzę. Powoduje to dysonans, wręcz konflikt. Jeśli część ludzi znająca właściwe znaczenie zetknie się z tymi, którzy używają różnych przeinaczonych form, które z nich ma rację? Może w takim razie ograniczenie się do najprostszych, najpowszechniejszych wyrażeń załatwiłoby sprawę?
Ludzie są z natury wyjątkowo kreatywni - kiedy chcą, są w stanie się porozumieć nawet nie mówiąc jednym językiem, lub kompletnie się rozmijać używając słów z tego samego słownika. Czy zmienianie znaczeń jest w takim razie faktycznie problematyczne? To naturalne zjawisko, a w pewien sposób prawem „native speakera” jest rozbudowywanie i modelowanie języka. Wątpliwość budzi jednak pytanie, czy nonszalanckie używanie słów, których znaczeń nie jest się pewnym jest budowaniem nowego, przystępniejszego dla użytkownika języka czy przejawem idiokracji.
Weronika Janiszewska
Co prawda zdarzyło mi się raz czy dwa usłyszeć określenie w stylu „masakrycznie dobre” w swoim życiu, ale w tamtym czasie nie spotykałam się z tym już od dłuższego czasu, uznałam więc to za pozostałość po slangu, który zdążył już wyjść z mody, choć nauczyciel tego nie zauważył. Nie przywiązywałam do tego większej wagi.
Czas jednak mijał, minęła szkoła wymagająca poprawnej polszczyzny, poznawałam nowych ludzi, czytałam nowe wpisy na forach, uczestniczyłam w kolejnych rozmowach… I nagle w ostatnich latach natrafiłam na coraz więcej przypadków słów użytych w mało słownikowo poprawny sposób.
Gdyby chcieć je zebrać i posortować według podobieństwa pod kątem skali „błędu” jaki prezentują, osobiście wyróżniłabym dwie kategorie: „prawie ci się udało” oraz „dzwoni, ale nie w tym kościele”.
Do pierwszej zaliczyć można użycia, które są poniekąd zbliżone do pierwotnego znaczenia. Określenie pierwszych przejawów jakiegoś zjawiska jako jego „pierwszych jaskółek” nie wydaje się takie rażące w kontekście pierwotnego „jedna jaskółka wiosny nie czyni”, a wręcz dla niektórych mogłoby być swoistym językowym rozszerzeniem. Z dużym prawdopodobieństwem w podobny sposób „kutasiki” określające dawniej frędzle zakańczające wszelakie sznurki lub zdobiące sakwy poprzez skojarzenie wizualne z innymi wiszącymi elementami z biegiem lat nabrały znaczenia mniej eleganckiego.
Druga kategoria jest nieco bardziej kłopotliwa. Weźmy dla przykładu słowo „remedium”. Skojarzyć się może komuś, kto ongiś słyszał lub czytał je w jakimś kontekście, że wyrażenie z tym słowem formułować się powinno „remedium na coś”, oraz że słowo to miało znaczenie pozytywne. Osoba taka, chcąc ubarwić nieco swą wypowiedź, postanawia go użyć, jednak skojarzenia okazują się zbyt ogólne i tak oto pogodna komedyjka, którą przyjemnie się ogląda, staje się „remedium na odprężenie”.
Oczywiście, można próbować się przyczepić, że przykład z drugiej kategorii niewiele odbiega od pierwszej, ale czy na pewno? Gdyby trzymać się dokładnego znaczenia, przykład z drugiej kategorii jest zaprzeczeniem tego, jaki wedle domniemań miał być komunikat – a jeśli byłoby to faktycznie celowe użycie, powstałby oksymoron, czyniący wypowiedź trudniejszą do zrozumienia.
Czyżbyśmy byli świadkami przekształcania się języka? Nie od dziś wiadomo, iż jest to twór „żywy”, a drobne zmiany wkradają się często niezauważone do naszych wypowiedzi, aż w końcu przyzwyczaimy się do nich dostatecznie, by przestać je postrzegać jako twory nowe, jednak czy takich zmian języka chcemy?
W wielu rozmowach o poprawnym użytkowaniu języka już uczestniczyłam i poznałam różne postawy, od hiperpoprawności aż po priorytetyzowanie komunikatywności - to było wyjątkowo ciekawą dla mnie opinią, osoby te (często językoznawcy) twierdziły, jakoby nie same słowa oraz ich formalne znaczenie były istotne, a sama zdolność skutecznego przekazania informacji, co przecież jest jedną z naczelnych funkcji języka.
Tylko, kiedy możemy stwierdzić, że komunikat został skutecznie przekazany? Jeśli by kompletnie zignorować słownik, skąd mamy wiedzieć, że rozumiemy te słowa tak samo? Jak wiele błędów komunikacyjnych pojawia się w codziennych rozmowach, tylko nie zwracamy na nie takiej uwagi? Czy w takim razie, jeśli czegoś nie widzimy - nie rzuca się w oczy dość, by nam zawadzać - to można uznać, że wszystko jest dobrze?
Jeśli jednak słowa nie mają znaczenia, a ich niedokładne użycie nie przeszkadza ludziom w funkcjonowaniu - jeśli ważny jest sam komunikat, po co używamy wyrazy wykraczające ponad jakiś umowny podstawowy słownik? Część ludzi niechybnie chce w ten sposób pokazać się od lepszej, mądrzejszej strony - czy celem zyskania szacunku ze strony ich otoczenia, czy chcąc podreperować własne ego, czy może dla obu tych rzeczy, zabieg ten przeprowadzony nierozważnie osiągnąć może efekt odwrotny, gdy trafi się ktoś, kto dane słowa faktycznie zna.
Przede wszystkim udziwnianie wypowiedzi na siłę nie ma na dłuższą metę większego sensu. Mając nadal w pamięci, że język ma być narzędziem do przekazania informacji, kombinowanie z nadawaniem zwykłym zdaniom ambitnego brzmienia może ten proces bez sensu utrudnić. Kiedy jeszcze doda się słowa błędnie użyte, łatwo uzyskać bełkot, który ani nie pozostawi dobrego wrażenia, ani nie spełni swojego zadania. Dość już, że słowa zmieniają swoje znaczenia w zależności od kontekstu, co samo w sobie utrudnia interpretację pewnych tekstów.
Wracając do przedstawionego przeze mnie podziału na kategorie. Zjawiska zaliczone do kategorii pierwszej są najczęstszym, najprostszym sposobem przekształcania się znaczeń słów. Są one jednak niejako świadome - orientujemy się, jakie było pierwotne znaczenie i jak powstało nowe. Tak jak neologizmy, rozbudowuje to język, dopasowuje go do aktualnych potrzeb jego użytkowników. Gorzej, gdy znaczenie degraduje przez niewiedzę. Powoduje to dysonans, wręcz konflikt. Jeśli część ludzi znająca właściwe znaczenie zetknie się z tymi, którzy używają różnych przeinaczonych form, które z nich ma rację? Może w takim razie ograniczenie się do najprostszych, najpowszechniejszych wyrażeń załatwiłoby sprawę?
Ludzie są z natury wyjątkowo kreatywni - kiedy chcą, są w stanie się porozumieć nawet nie mówiąc jednym językiem, lub kompletnie się rozmijać używając słów z tego samego słownika. Czy zmienianie znaczeń jest w takim razie faktycznie problematyczne? To naturalne zjawisko, a w pewien sposób prawem „native speakera” jest rozbudowywanie i modelowanie języka. Wątpliwość budzi jednak pytanie, czy nonszalanckie używanie słów, których znaczeń nie jest się pewnym jest budowaniem nowego, przystępniejszego dla użytkownika języka czy przejawem idiokracji.
Weronika Janiszewska