Książki z Karakterem. James Baldwin „Mój Giovanni”
KATEGORIA: Kultura
To może zabawne, ale w dniu, kiedy w moje ręce po raz pierwszy wpadł „Mój Giovanni” Jamesa Baldwina, Dua Lipa dodała na swoje media społecznościowe post, niczym z bookstagrama. Chwali w nim „Płynąc w ciemnościach” Tomasza Jędrowskiego, mianując jego debiutancką powieść swoją książką miesiąca. I dokładnie tego samego dnia, francuski projektant mody, przyjaciel piosenkarki, Simon Porte Jacquemus, pochwalił się, że razem z mężem właśnie zostali rodzicami dwójki pięknych i zdrowych dzieci.
W taki dzień nie pozostało mi nic innego, jak tylko zabrać się za czytanie. Cóż, „Mój Giovanni” jest ewidentnie literaturą piękną. Jednakowoż, była to lektura szalenie bolesna i trudna. Rozdzierająca człowieka na pół. Z jednej strony, mamy do czynienia z naprawdę fantastycznie opowiedzianą historią, która sprawia czystą przyjemność. Z drugiej zaś, przenosi nas do tych dziecięcych pokoi, pełnych lęku i niepokoju, gdzie nadal młodzi chłopcy budzą się przerażeni w środku nocy, bo śnili o swoich kolegach, a przecież nie powinni.
„Mój Giovanni” złamie wam serca, przygotujcie się na to.
O ile można w ogóle się na to przygotować. Ja, zdaje się, ten egzamin oblałem - postawiłem sobie względem powieści bardzo duże oczekiwania. I wszystkim z nich powieść sprostała, ale nie uwzględniłem bagażu emocjonalnego, jaki we mnie „Mój Giovanni” rozbudzi.
Zaznaczyć należy, że „Mój Giovanni” Jamesa Baldwina (przeł. Andrzej Selerowicz) był moim pierwszym kontaktem z pisarstwem Amerykanina. Pisarstwem, które stanowi klasykę literatury, którego autor zaangażowany społecznie był silnym głosem w walce o prawa Czarnych w Ameryce, ale i ruchu emancypacyjnego osób LGBT. Baldwina przedstawiać nie trzeba, to nazwisko to znak jakości, marka. I chociaż wcześniej jego tekstów nie czytałem, to jako o klasyku, wiele o nim słyszałem, a już tym bardziej słyszałem o „Moim Giovannim”. Pierwszy raz podczas lektury wspomnianej już książki Jędrowskiego. Bohater jego „Płynąc w ciemnościach”, czyta powieść Baldwina i dzięki niej zaczyna odkrywać i akceptować swoją seksualność. Moje osobiste podniecenie względem powieści wzrosło, kiedy to wydawnictwo Karakter, jeszcze pracujące nad publikacją, podzieliło się swoimi kłopotami z przetłumaczeniem motto tekstu. Książkę otwierają bowiem słowa Walta Whitmana, jednego z moich ulubionych poetów. Moje krytyczne nastawienie było więc bojowe.
Baldwin mnie jednak sponiewierał. Przytargał mnie przez swoją historię, wymęczył, ale nie tak jak męczy dziewiętnastowieczna powieść historyczna (przepraszam jej wszystkich fanów). To nie była lektura trudna pod tym względem. To był trud podobny do tego, kiedy ktoś kogo kochasz sprawia ci przykrość. Zadaje ból i wraca - taki właśnie jest „Mój Giovanni”.
Historia porywa nas bowiem od pierwszego zdania, narracja wciąga zupełnie, numeracja na dole stron rośnie sama, nawet nie wiadomo kiedy jest się już w połowie. Świat prezentowany jest spójny, przekonujący, wydaje się być prawdziwy, to mogła być historia o mnie lub o tobie. Jest jednak w tym wszystkim coś niepokojącego, pewien jakby wstręt wobec… paryskich spelun, a może samego siebie? Pogarda względem własnego ciała, ciała kochanka, a może kochanki? Mętlik w głowie bohatera nie ma prawa się wyklarować - wszędzie panuje ciemność i dym papierosowy, a jedyne światło to wczesnoporanne łuny słońca odbite od lustra rzeki. Brakuje tutaj jasności, świeżego powietrza, przestrzeni. Już nawet nie tylko w ciasnym pokoju tytułowego bohatera (oryginalny tytuł to „Giovanni’s room”), ale i całym mieście, całym świecie! Bo przecież wyjazd z Nowego Jorku czy Paryża, nie daje naszemu głównemu bohaterowi odpowiedzi.
Większą część powieści stanowią retrospekcje, mało tego, praktycznie od jej początku znamy finał opowiadanej historii. Nie będzie on szczęśliwy. Widmo katastrofy prześladuje czytelnika, który naprawdę chciałby kibicować głównemu bohaterowi, Davidowi, który podczas nieobecności narzeczonej wchodzi w romans z mężczyzną, kolejny już taki w jego życiu. Chcemy życzyć mu miłości i szczęścia, pogodzenia się z sobą - nawet nie odkrycia siebie, bo on doskonale wie co go podnieca i kogo kocha. Tylko tego nie akceptuje. I tutaj pojawia się paradoks - jak bowiem kibicować i życzyć dobrze głównemu-złemu w tej historii?
Oczywiście, narrator przekonuje nas, że antagoniści to inni mężczyźni, wpływowi bogacze, którzy uwodzą młodych chłopców. I ma racje. Kiedy skupimy jednak naszą uwagę na pierwszoplanowym trójkącie miłosnym: David - Giovanni - Hella, narzeczona Davida, to właśnie David jest tym, który wszystkich rani, odtrąca i jednocześnie… deklaruje im miłość. Wszyscy w tym układzie są nieszczęśliwi, poszkodowani i tragiczni, nie mają dobrego wyboru.
Z kolei winienie Davida jest też w pewien sposób nie na miejscu. Próbuje się on bowiem wpisać w społeczne ramy i konwenanse, w znaną sobie figurę „typowego mężczyzny”, bo nie widzi innego wyjścia. Nie pozwala sobie na miłość, na zostanie w Paryżu, na kochanie Giovanniego, bo nie potrafi sobie wyobrazić jakby to miało wyglądać. Zna mężczyzn, którzy żyją otwarcie i w zgodzie ze sobą i mogliby być dla niego wzorem. Wartości te jednak nie wytrzymują próby. W obliczu śmierci, tożsamość homoseksualna znów staje się tabu — pomija się ją, jakby było to nieistotne, a przecież, w kontekście jednego z bohaterów, jest ona ściśle związana z przyczyną śmierci. David zatem konsekwentnie odwraca się plecami do samego siebie.
Ja natomiast odwracam się twarzą do Baldwina, pochylam głowę i chapeau bas. To naprawdę wyśmienita książka. I myślę, że to książka potrzebna niezależnie od okoliczności, czasów i tożsamości czytelnika. Chociaż już można zauważyć jej pewną anachroniczność (stosunek do „zniewieściałych” mężczyzn, przemoc wobec kobiet), to nie sprawia to, że jest ona odstręczająca czy nieaktualna w swoim głównym przesłaniu. W rozterkach Davida odnaleźć może się każdy, kto kiedykolwiek był rozdarty w swoich wyborach. Nie tyle kogo kocha, czy pożąda, ale kim naprawdę jest.
W taki dzień nie pozostało mi nic innego, jak tylko zabrać się za czytanie. Cóż, „Mój Giovanni” jest ewidentnie literaturą piękną. Jednakowoż, była to lektura szalenie bolesna i trudna. Rozdzierająca człowieka na pół. Z jednej strony, mamy do czynienia z naprawdę fantastycznie opowiedzianą historią, która sprawia czystą przyjemność. Z drugiej zaś, przenosi nas do tych dziecięcych pokoi, pełnych lęku i niepokoju, gdzie nadal młodzi chłopcy budzą się przerażeni w środku nocy, bo śnili o swoich kolegach, a przecież nie powinni.
„Mój Giovanni” złamie wam serca, przygotujcie się na to.
O ile można w ogóle się na to przygotować. Ja, zdaje się, ten egzamin oblałem - postawiłem sobie względem powieści bardzo duże oczekiwania. I wszystkim z nich powieść sprostała, ale nie uwzględniłem bagażu emocjonalnego, jaki we mnie „Mój Giovanni” rozbudzi.
Zaznaczyć należy, że „Mój Giovanni” Jamesa Baldwina (przeł. Andrzej Selerowicz) był moim pierwszym kontaktem z pisarstwem Amerykanina. Pisarstwem, które stanowi klasykę literatury, którego autor zaangażowany społecznie był silnym głosem w walce o prawa Czarnych w Ameryce, ale i ruchu emancypacyjnego osób LGBT. Baldwina przedstawiać nie trzeba, to nazwisko to znak jakości, marka. I chociaż wcześniej jego tekstów nie czytałem, to jako o klasyku, wiele o nim słyszałem, a już tym bardziej słyszałem o „Moim Giovannim”. Pierwszy raz podczas lektury wspomnianej już książki Jędrowskiego. Bohater jego „Płynąc w ciemnościach”, czyta powieść Baldwina i dzięki niej zaczyna odkrywać i akceptować swoją seksualność. Moje osobiste podniecenie względem powieści wzrosło, kiedy to wydawnictwo Karakter, jeszcze pracujące nad publikacją, podzieliło się swoimi kłopotami z przetłumaczeniem motto tekstu. Książkę otwierają bowiem słowa Walta Whitmana, jednego z moich ulubionych poetów. Moje krytyczne nastawienie było więc bojowe.
Baldwin mnie jednak sponiewierał. Przytargał mnie przez swoją historię, wymęczył, ale nie tak jak męczy dziewiętnastowieczna powieść historyczna (przepraszam jej wszystkich fanów). To nie była lektura trudna pod tym względem. To był trud podobny do tego, kiedy ktoś kogo kochasz sprawia ci przykrość. Zadaje ból i wraca - taki właśnie jest „Mój Giovanni”.
Historia porywa nas bowiem od pierwszego zdania, narracja wciąga zupełnie, numeracja na dole stron rośnie sama, nawet nie wiadomo kiedy jest się już w połowie. Świat prezentowany jest spójny, przekonujący, wydaje się być prawdziwy, to mogła być historia o mnie lub o tobie. Jest jednak w tym wszystkim coś niepokojącego, pewien jakby wstręt wobec… paryskich spelun, a może samego siebie? Pogarda względem własnego ciała, ciała kochanka, a może kochanki? Mętlik w głowie bohatera nie ma prawa się wyklarować - wszędzie panuje ciemność i dym papierosowy, a jedyne światło to wczesnoporanne łuny słońca odbite od lustra rzeki. Brakuje tutaj jasności, świeżego powietrza, przestrzeni. Już nawet nie tylko w ciasnym pokoju tytułowego bohatera (oryginalny tytuł to „Giovanni’s room”), ale i całym mieście, całym świecie! Bo przecież wyjazd z Nowego Jorku czy Paryża, nie daje naszemu głównemu bohaterowi odpowiedzi.
Większą część powieści stanowią retrospekcje, mało tego, praktycznie od jej początku znamy finał opowiadanej historii. Nie będzie on szczęśliwy. Widmo katastrofy prześladuje czytelnika, który naprawdę chciałby kibicować głównemu bohaterowi, Davidowi, który podczas nieobecności narzeczonej wchodzi w romans z mężczyzną, kolejny już taki w jego życiu. Chcemy życzyć mu miłości i szczęścia, pogodzenia się z sobą - nawet nie odkrycia siebie, bo on doskonale wie co go podnieca i kogo kocha. Tylko tego nie akceptuje. I tutaj pojawia się paradoks - jak bowiem kibicować i życzyć dobrze głównemu-złemu w tej historii?
Oczywiście, narrator przekonuje nas, że antagoniści to inni mężczyźni, wpływowi bogacze, którzy uwodzą młodych chłopców. I ma racje. Kiedy skupimy jednak naszą uwagę na pierwszoplanowym trójkącie miłosnym: David - Giovanni - Hella, narzeczona Davida, to właśnie David jest tym, który wszystkich rani, odtrąca i jednocześnie… deklaruje im miłość. Wszyscy w tym układzie są nieszczęśliwi, poszkodowani i tragiczni, nie mają dobrego wyboru.
Z kolei winienie Davida jest też w pewien sposób nie na miejscu. Próbuje się on bowiem wpisać w społeczne ramy i konwenanse, w znaną sobie figurę „typowego mężczyzny”, bo nie widzi innego wyjścia. Nie pozwala sobie na miłość, na zostanie w Paryżu, na kochanie Giovanniego, bo nie potrafi sobie wyobrazić jakby to miało wyglądać. Zna mężczyzn, którzy żyją otwarcie i w zgodzie ze sobą i mogliby być dla niego wzorem. Wartości te jednak nie wytrzymują próby. W obliczu śmierci, tożsamość homoseksualna znów staje się tabu — pomija się ją, jakby było to nieistotne, a przecież, w kontekście jednego z bohaterów, jest ona ściśle związana z przyczyną śmierci. David zatem konsekwentnie odwraca się plecami do samego siebie.
Ja natomiast odwracam się twarzą do Baldwina, pochylam głowę i chapeau bas. To naprawdę wyśmienita książka. I myślę, że to książka potrzebna niezależnie od okoliczności, czasów i tożsamości czytelnika. Chociaż już można zauważyć jej pewną anachroniczność (stosunek do „zniewieściałych” mężczyzn, przemoc wobec kobiet), to nie sprawia to, że jest ona odstręczająca czy nieaktualna w swoim głównym przesłaniu. W rozterkach Davida odnaleźć może się każdy, kto kiedykolwiek był rozdarty w swoich wyborach. Nie tyle kogo kocha, czy pożąda, ale kim naprawdę jest.
Eryk Szkudlarz