BARONESS - SHOCK ME

Jak nie rozdrapywać magicznych ran. Dorota Masłowska i jej nowa powieść

KATEGORIA: Kultura

Wydaje mi się, że w Polsce są tylko dwie pisarki, które mają szansę otrzymać okładkę lifestylowego magazynu. Pierwsza z nich, to żyjąca noblistka. Druga, to Dorota Masłowska. 

  I chociaż Masłowska debiutancką okładkę magazynu ma już dawno za sobą, to wróciła na witryny kiosków za sprawą swojej nowej powieści. Długo oczekiwany powrót fabularny autorki „Wojny polsko-ruskiej pod flagą biało-czerwoną” ukazał się, chyba ku zaskoczeniu wszystkich, nie w Wydawnictwie Literackim, z którym już od lat była związana, a w uznanym, lecz wciąż w pewien sposób niszowym, krakowskim Karakterze. Chociaż w ostatnim czasie wydawnictwo to staje się coraz mniej niszowe, to widać na pierwszy rzut oka, że wydanie nowej Masłowskiej to dla małopolskiej oficyny kamień milowy. Promocje tytułu zaplanowano z drobnym rozmachem. Liczne wywiady, wspomniane okładki magazynów, trasa promocyjna, a nawet pełnoprawna plenerowa sesja zdjęciowa (szkoda, że przygotowano jedną sesję dla wszystkich zainteresowanych magazynów). Nic w tym zresztą dziwnego. Dorota Masłowska ma się dobrze na piedestale polskiej literatury współczesnej, to kwestia lat aż włączy się jej dzieła w kanon lektur szkolnych i na ulicach zobaczymy szczęśliwe dzieci powtarzające pod nosem, że Dorota Masłowska wielką pisarką jest. Czy jednak tak wyczekiwany powrót Cesarzowej Polskiej Literatury nie przerósł, tak zwanej, formy nad treścią? 

  Może najpierw ustalmy kim jest Dorota Masłowska na scenie literackiej. Dla wtajemniczonych w jej twórczość, zdecydowanie zajmuje tam pozycję bardzo, bardzo wysoką. Jak głosi blurb na tylnej okładce: „Mistrzostwo Polski w obserwowaniu Polski” — podpisze się pod tym niemal każdy jej czytelnik. Nie znam nikogo, kto tak trafnie jak Masłowska punktuje największe przywary Polek i Polaków, wprawiając tym samym czytelnika w salwy śmiechu i wstydu, ponieważ rzeczy, z których się śmieje, dotyczą także i jego. Dla niewtajemniczonych zaś: ponad dwadzieścia lat temu Masłowska wydała książkę, w której jako pierwsza użyła „języka dresiarzy” i „jedzie” na tym fenomenie cały czas. W międzyczasie skręcała w rejony muzyczne — album wydany jako Mister D. z promującym go przebojem „Chleb” czy „rapowy”, album „Wolne” wydany w wytwórni SBM. Za swoją drugą powieść zdobyła Literacką Nagrodę Nike, czy jak to mówi Young Multi: „Najk”, czyli najbardziej prestiżową polską nagrodę literacką. 

  Masłowska faktycznie ciągle, mniej lub bardziej, opiera swoją twórczość na treściach dotyczących marginesu społecznego, gustuje w stylistyce disco-polo, wyśmiewaniu Sebów i Jessic, wchodzeniu w buty mieszkańców socjalnych kamienic i nawijaniu o wakacjach na Gran Canarii. I będąc szczerym - uwielbiałem to. Płakałem ze śmiechu czytając jej teksty i jednocześnie miałem ochotę wydrapać sobie oczy ze wstydu, że jestem Polakiem. Takie właśnie uczucie wywołuje jej proza. A może raczej wywoływała. 

  Masłowska w najnowszym wydaniu nie jest już dresiarą. Interesuje ją klasa nieco wyższa: nowobogacka klientela kraftowych piekarni, kawiarni z mlekiem roślinnym i warsztatów ceramicznych. Przesunęła punkt ciężkości swoich zainteresowań na inną grupę, ale niestety nie wycelowała ze swoimi obserwacjami.

  Nie mam na myśli języka narracji - ten jest… jaki jest. Nie jest to już slang dresiarski, ale nie jest to też język, mam wrażenie, pijących owsiane latte. Raczej to mowa tych pierwszych, którzy aspirują do bycia tymi pierwszymi. Język ludzi w trakcie awansu. W „Magicznej ranie” wszystko jest tak jakby w trakcie, w trakcie transformacji. Wydaje się, że Masłowska chciała już skończyć z wizerunkiem tworzonym przez lata, odciąć się w końcu od debiutu (co uważam, byłoby bardzo dobrym pomysłem), skręcając przy tym bardziej w odsłonę, którą zaprezentowała na drugim muzycznym albumie („Wolne”). Byłaby to estetyka wschodnioeuropejskiego kraju, który jest spowity we mgle i dymie, brudzie i depresji, z pustymi placami zabaw, pomiędzy blokowiskami i z kałużami w dziurach nierównych chodników. Z drugiej strony, ciągle trzyma się „beki” z klas niższych, z której tak dobrze ją znamy, która hamuje ją, ściąga do korzeni i sprawia, że ciągle myślimy o Masłowskiej jako o autorce „Wojny polsko-ruskiej”, mimo że od debiutu minęły już 22 lata. 

  Może opowieść byłaby lepsza, gdyby autorka zdecydowała się, którą ze stron chce obrać. Oczywiście możliwym jest zrealizowanie obu tych strategii naraz, ale tym razem wyszło to Masłowskiej dość nieudolnie. Historie, które prezentuje, a które w finale splatają się ze sobą niczym w „Listach do M.”, są przepełnione pustką, smutkiem, wszystko w nich jest sztuczne. Surrealistyczny świat w nich przedstawiony to świat niespełnionych oczekiwań, zawodów, pełen rozczarowań, niestabilnych i nietrwałych rozwiązań, zbudowany z płonnej nadziei, kartonu i dykty. Nic w nim nie jest poważne. Bohaterowie nie żyją w nim, a wydają się być w nim uwięzieni. W tej przygnębiającej wizji alternatywnej rzeczywistości brakuje wciąż czegoś, co przekonałoby do niej czytelnika. Autorka próbuje pokazać świat marazmu i rozczarowania, ale nie rezygnuje przy tym z próby tworzenia satyry polskiego społeczeństwa, która tym razem jej się po prostu nie udaje.

  Obserwacje jakich dokonuje nie są ani zabawne, ani błyskotliwe, ani jakkolwiek przecierające oczy. Brakuje w tekście scen, elementów, które działają na czytelnika jak kubeł zimnej wody, tak charakterystycznych dla autorki. Znalazły się w nim za to poupychane, niemal na siłę, chodliwe tematy rodzimej literatury najnowszej i publicystyki. Masłowska powrzucała w treść kolejnych historii headline'y Polski najnowszej, które zupełnie nie wnoszą nic do poznanych historii, nic w nich nie zmieniają. Spójrzmy tylko na te fragmenty: 

„Na winę urzędu miasta wskazywała między innymi w udostępnionym ponad pięćset tysięcy razy filmiku Bananah C. W jego końcówce pokazała też wyszperaną w hołdzie piachu pamiątkę — śmieszny oryginalny pożydowski nagrobek, z którym nie wiedziała jeszcze, co zrobić, i prosiła fanów o pomysły DIY w komentarzach.”

„Następna akurat była tabata. Brzmiało dość nieciekawie, ale na szczęście tym razem nie były to same laski, tylko też jeden inny facet i jeden pe… gej… osoba. Gdy się uspokoiłem, wtedy weszła ona.”

  I tak jak w przypadku drugiego fragmentu, po słowach bohatera można wnioskować o jego pochodzeniu klasowym, tak wątek zarówno influencerów, jak i macew z pierwszego fragmentu, zostaje zupełnie porzucony. Został wprowadzony po to, aby zaznaczyć absurdalność naszej narodowej rzeczywistości, ale okazał się być tylko jednym z kamyków rzuconych w wodę, które bezpowrotnie znikają pod jej taflą.  

  Koniec końców, „Magiczna rana” to utwór poniekąd boomerski. Nie śmieszy nas już budowanie żartów na wulgaryzmach, wyrośliśmy też z myślenia, że jest to „cool”. „Magiczna rana” jest zatem zagubiona, jest niepełna, czegoś w niej brakuje. Zupełnie jak nastolatka, która buntuje się przeciwko rodzicom, ale jeszcze nie za bardzo wie, co ma zrobić, więc powiela to co już zna.

Eryk Szkudlarz

Ta strona wykorzystuje cookies tylko do analizy odwiedzin. Nie przechowujemy żadnych danych personalnych. Jeśli nie zgadzasz się na wykorzystywanie cookies, możesz je zablokować w ustawieniach swojej przeglądarki.

OK