Maruja eksperymentuje jak nigdy wcześniej!
KATEGORIA: Muzyka
Zarówno muzyka, jak i sztuka jako całość ma to do siebie, że w trakcie jej rozwoju pewne znaczenie i skupiające artystów miejsca są dla niej tak wpływowe, że utożsamia się je z powstaniem nowego stylu czy nawet nurtu. Jednym z nich jest klub Windmill, położony w londyńskiej dzielnicy Brixton.
Eklektyczna scena w Londynie była na przestrzeni ostatnich lat miejscem zdobywania popularności przez tak przełomowe zespoły jak Black Midi, Black Country, New Road czy nieco bardziej niszowy, choć nadal rozpoznawalny Squid. Mało kto wie, że na tych samych deskach debiutował zespół, który za swoje największe inspiracje podaje takich artystów jak Pharoah Sanders, Swans, a także (co zaskakujące) Kendrick Lamar. Zespół, który skradł serca swoich słuchaczy miażdżącą eksploatacją saksofonu połączoną z klasycznym, przeciągłym brzmieniem post-rocka – Maruja. 21 lutego obecnego roku formacja wydała nowy album o krótszej formie, zatytułowany „Tír na nÓg”, obierając nowe kierunki swojego brzmienia. Drodzy czytelnicy, pozwólcie, że opowiem Wam, jak zachwyca spirytualistyczna fuzja jazzu i rocka prosto z serca Anglii oraz dlaczego Maruja może być dla Was odkryciem roku.
Zacznijmy od tego, że najnowsze wydanie Maruji jest prawdopodobnie największym eksperymentem, jakiego dokonał zespół w swojej (nie aż tak obszernej) dyskografii. Całe 22 minuty trwania albumu są wolną, instrumentalną improwizacją, a jedyne partie wokalne, jakich doświadczymy, to wykonywane przez frontmana zaśpiewy, przywodzące na myśl klimat Bliskiego Wschodu. Wszystkie kompozycje przechodzą płynnie jedna w drugą, tworząc tym samym złudzenie albumu konceptualnego (chociaż ze względu na brak tekstu prawdopodobnie nie możemy tu mówić o konkretnej problematyce). Przywołuje to na myśl kompozycyjne rozwiązania takich gigantów jak np. Pink Floyd czy Queens of the Stone Age. W ogólnym tego słowa znaczeniu muzyka ta jest bardzo spirytualistyczna i na pierwszy plan (głównie za sprawą genialnego saksofonu) wychodzi wspomniana wcześniej fascynacja jedną z największych ikon jazzu – Pharoahem Sandersem. Nie sposób oprzeć się wrażeniu, że muzycy za główny cel obrali połączenie jazzowej awangardy z nadal popularnym post-rockiem, i w mojej opinii absolutnie im się to udało. Wydanie to stanowi także swoiste odejście od „Windmill Scene” – brak tu charakterystycznych dla nurtu pół-mówionych, pół-śpiewanych wokali, znanych nam doskonale z muzyki Black Country, New Road, poprzednich dokonań Maruji czy nawet popularnego ostatnio Fontaines D.C., które także zdaje się być zainspirowane brixtońskim stylem, mimo że do sceny Windmill nie należy. Ciężko przewidzieć, czy zabieg ten stanowi jedynie pojedyncze odejście od konwencji, czy ukierunkowanie muzycznej przyszłości całego zespołu. Osobiście odbieram go przede wszystkim jako rozwinięcie brzmienia i tak już niezwykle oryginalnej Maruji.
Największymi jedynym problemem „Tír na nÓg” jest jego niewielka przystępność. Oczywiście można fakt ten odebrać w sposób neutralny i uznać, że panowie tworzą sztukę przez wielkie „S” i nie zależy im na komercyjnym sukcesie. Z mojego punktu widzenia, jako miłośnika muzyki, podejście Maruji jest w pewnym stopniu konsternujące, jednak godne pochwały. Nie jest to brzmienie przyjemne w dosłownym tego słowa znaczeniu, nie jest to muzyka, która posłuży za miły dodatek do kameralnej domówki. Jest to emocjonalna ekspresja w formie muzyki. Dla osoby, która otworzy się na te dźwięki, może być to najpiękniejsze muzyczne doświadczenie od dłuższego czasu. Zachęcam do przesłuchania, zwłaszcza osoby otwarte na nowe doświadczenia. Jeśli koncepcja okołojazzowej improwizacji Was odstrasza, polecam z całego serca wcześniejsze wydania zespołu – Maruję w bardziej rockowej formie. Nazwa omawianego albumu, tłumacząc z irlandzkiego na polski, oznacza „już wystarczy”, jednak mam szczerą nadzieję na więcej takiej muzyki, bo oryginalności i autentycznej ekspresji według mnie nigdy nie za wiele.
Moja ocena:9/10
Nikodem Prokopowicz
Eklektyczna scena w Londynie była na przestrzeni ostatnich lat miejscem zdobywania popularności przez tak przełomowe zespoły jak Black Midi, Black Country, New Road czy nieco bardziej niszowy, choć nadal rozpoznawalny Squid. Mało kto wie, że na tych samych deskach debiutował zespół, który za swoje największe inspiracje podaje takich artystów jak Pharoah Sanders, Swans, a także (co zaskakujące) Kendrick Lamar. Zespół, który skradł serca swoich słuchaczy miażdżącą eksploatacją saksofonu połączoną z klasycznym, przeciągłym brzmieniem post-rocka – Maruja. 21 lutego obecnego roku formacja wydała nowy album o krótszej formie, zatytułowany „Tír na nÓg”, obierając nowe kierunki swojego brzmienia. Drodzy czytelnicy, pozwólcie, że opowiem Wam, jak zachwyca spirytualistyczna fuzja jazzu i rocka prosto z serca Anglii oraz dlaczego Maruja może być dla Was odkryciem roku.
Zacznijmy od tego, że najnowsze wydanie Maruji jest prawdopodobnie największym eksperymentem, jakiego dokonał zespół w swojej (nie aż tak obszernej) dyskografii. Całe 22 minuty trwania albumu są wolną, instrumentalną improwizacją, a jedyne partie wokalne, jakich doświadczymy, to wykonywane przez frontmana zaśpiewy, przywodzące na myśl klimat Bliskiego Wschodu. Wszystkie kompozycje przechodzą płynnie jedna w drugą, tworząc tym samym złudzenie albumu konceptualnego (chociaż ze względu na brak tekstu prawdopodobnie nie możemy tu mówić o konkretnej problematyce). Przywołuje to na myśl kompozycyjne rozwiązania takich gigantów jak np. Pink Floyd czy Queens of the Stone Age. W ogólnym tego słowa znaczeniu muzyka ta jest bardzo spirytualistyczna i na pierwszy plan (głównie za sprawą genialnego saksofonu) wychodzi wspomniana wcześniej fascynacja jedną z największych ikon jazzu – Pharoahem Sandersem. Nie sposób oprzeć się wrażeniu, że muzycy za główny cel obrali połączenie jazzowej awangardy z nadal popularnym post-rockiem, i w mojej opinii absolutnie im się to udało. Wydanie to stanowi także swoiste odejście od „Windmill Scene” – brak tu charakterystycznych dla nurtu pół-mówionych, pół-śpiewanych wokali, znanych nam doskonale z muzyki Black Country, New Road, poprzednich dokonań Maruji czy nawet popularnego ostatnio Fontaines D.C., które także zdaje się być zainspirowane brixtońskim stylem, mimo że do sceny Windmill nie należy. Ciężko przewidzieć, czy zabieg ten stanowi jedynie pojedyncze odejście od konwencji, czy ukierunkowanie muzycznej przyszłości całego zespołu. Osobiście odbieram go przede wszystkim jako rozwinięcie brzmienia i tak już niezwykle oryginalnej Maruji.
Największymi jedynym problemem „Tír na nÓg” jest jego niewielka przystępność. Oczywiście można fakt ten odebrać w sposób neutralny i uznać, że panowie tworzą sztukę przez wielkie „S” i nie zależy im na komercyjnym sukcesie. Z mojego punktu widzenia, jako miłośnika muzyki, podejście Maruji jest w pewnym stopniu konsternujące, jednak godne pochwały. Nie jest to brzmienie przyjemne w dosłownym tego słowa znaczeniu, nie jest to muzyka, która posłuży za miły dodatek do kameralnej domówki. Jest to emocjonalna ekspresja w formie muzyki. Dla osoby, która otworzy się na te dźwięki, może być to najpiękniejsze muzyczne doświadczenie od dłuższego czasu. Zachęcam do przesłuchania, zwłaszcza osoby otwarte na nowe doświadczenia. Jeśli koncepcja okołojazzowej improwizacji Was odstrasza, polecam z całego serca wcześniejsze wydania zespołu – Maruję w bardziej rockowej formie. Nazwa omawianego albumu, tłumacząc z irlandzkiego na polski, oznacza „już wystarczy”, jednak mam szczerą nadzieję na więcej takiej muzyki, bo oryginalności i autentycznej ekspresji według mnie nigdy nie za wiele.
Moja ocena:9/10
Nikodem Prokopowicz